Klucz nie do złamania

Niepohamowany apetyt PSL na posady jest spadkiem po praktykach z czasów Polski Ludowej – pisze publicysta „Rzeczpospolitej"

Publikacja: 12.08.2012 19:46

Piotr Kościński

Piotr Kościński

Foto: Fotorzepa, Waldemar Kompała

Dążenie do obsadzania stanowisk w ministerstwach i urzędach państwowych oraz samorządowych, a także agencjach i firmach państwowych, ma oczywiście podtekst materialny: każdy chce dobrze zarabiać, a jak ma rodzinę i znajomych, to chętnie pomoże, aby dobre posady mieli także i oni. Jednak nie o to chodzi. Chodzi o to, że PSL jest spadkobiercą peerelowskiego Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego.

Za czasów PRL Polska Zjednoczona Partia Robotnicza zawsze miała większość i w Sejmie, i w radach narodowych wszystkich szczebli. Liczba radnych, a nawet posłów, miała więc dla „stronnictw sojuszniczych" stosunkowo małe znaczenie. Liczył się jedynie prestiż posiadania mandatów posłów czy radnych, bo i tak nie było szans na uchwalenie czegokolwiek, co nie uzyskało wsparcia PZPR. Skoro tak, trzeba było szukać zupełnie innych metod działania. Metod niemal w ogóle niestosowanych w państwach demokratycznych.

Zjednoczone Stronnictwo Ludowe opierało się na jednym środowisku: chłopach, będących z reguły prywatnymi właścicielami ziemi. Ideologia komunistyczna tę grupę skazywała na wymarcie. A więc jej interes, podobnie jak rzemieślników, był z nią całkowicie sprzeczny. A chłopi potrzebowali tak samo zaopatrzenia, choćby osławionego sznurka do snopowiązałek. Oczekiwali od władz lokalnych decyzji, które byłyby dla nich korzystne, a przynajmniej jak najmniej szkodliwe.

Posłowie czy radni tak zwanych stronnictw sojuszniczych niewiele mogli zdziałać. Owszem, z racji swego mandatu mieli łatwiejszy dostęp do gabinetów władzy, ale tylko trochę. W zamyśle twórców systemu rad narodowych mieli raczej formalnie potwierdzać decyzje, podejmowane w zupełnie innych gabinetach. Tak jak Sejm PRL miał przypieczętowywać ustawy, inicjowane i opracowywane wcale nie na ulicy Wiejskiej.

Zarezerwowane stanowiska

Trzeba więc było szukać innych możliwości - działania poprzez ludzi na stanowiskach, którzy „coś mogli". Na czele resortów, których decyzje wpływały na sytuację chłopów oraz rzemieślników, a więc środowisk będących bazą dla SD i ZSL, stali członkowie PZPR. Kierowali oni zazwyczaj Ministerstwem Rolnictwa (ZSL długi czas miało natomiast Ministerstwo Przemysłu Spożywczego i Skupu) oraz Ministerstwem Handlu Wewnętrznego i Usług (choć członek SD przez jakiś czas był szefem Komitetu Drobnej Wytwórczości). Z niewielkimi wyjątkami funkcje kierownicze - ministrów, dyrektorów departamentów urzędów centralnych, wojewodów lub ich odpowiedników (wcześniej [pauza] przewodniczących prezydiów wojewódzkich rad narodowych), naczelników powiatów lub ich odpowiedników, naczelników gmin, prezydentów miast, pełnili PZPR-owcy.

Działaczom ZSL i SD pozostawały więc z reguły funkcje zastępców. A więc wiceministrów, wicedyrektorów departamentów, wicewojewodów, zastępców naczelników. Wszędzie tam, gdzie było to możliwe. A przede wszystkim w instytucjach obie te partie interesujących, a więc zajmujących się rolnictwem, rzemiosłem, handlem, nauką, oświatą i kulturą. Stanowiska obsadzano według tak zwanego klucza. I tej istotnej dla systemu politycznego PRL instytucji klucza warto się przyjrzeć.

Istota klucza polegała na tym, że niektóre stanowiska były zarezerwowane dla SD i ZSL. Jeśli wicedyrektor wydziału handlu i usług jakiegoś urzędu wojewódzkiego był z klucza w SD, to gdy odchodził z tego stanowiska, obejmował je inny członek SD. Jeśli zastępca naczelnika gminy był z ZSL, to jego następca też do ZSL należał.

Gdy jakiegoś urzędnika usilnie namawiano do wstąpienia do PZPR, a on wybrał któreś ze „stronnictw sojuszniczych", to uzyskiwał niemal stuprocentową gwarancję pozostania na stanowisku. Bo nagle obejmował go klucz. Choć, oczywiście, towarzysze z PZPR mogli stanowisko odebrać, to jednak zazwyczaj woleli tego nie robić. Zgodnie z zasadą, że ze stronnictwami trzeba postępować jak ze śmierdzącym jajkiem...

Fatalna kontynuacja

Jeśli przyjrzeć się obecnej sytuacji, to w jakiejś mierze jest ona następstwem całego system peerelowskiego. Nawet jeśli dziś posłowie i radni wybierani są w wolnych, demokratycznych wyborach, a tworzenie rządu czy samorządów lokalnych jest tych wyborów następstwem.

W największym stopniu dotyczy to, rzecz jasna, PSL, które pozostaje reprezentantem jednej grupy społecznej, i to tej samej co za PRL. Sytuacja jest oczywiście o tyle dla tej partii łatwiejsza, że może mieć ministra rolnictwa. Ale obsadzanie własnymi ludźmi różnych agencji „obudowujących" resort rolnictwa, a także rozmaite struktury w terenie, służy wspieraniu własnej bazy, czyli właśnie chłopów.

Umowa koalicyjna, która dotyczy także podziału najważniejszych stanowisk w państwie, niewiele ma wspólnego z kluczem. Ale to, że nie mamy służby cywilnej z prawdziwego zdarzenia, a nominacje na niższych szczeblach urzędniczych bywają jak najbardziej partyjne tak. Bo obsadzając te stanowiska, partie mają większy wpływ na podejmowanie rozmaitych decyzji.

Czy tylko PSL zachowuje się jak za PRL? Chyba jednak nie. Każda polska partia polityczna, która znalazła się u władzy w III Rzeczypospolitej, nawet jeśli deklaruje przywiązanie do demokracji i odsądza komunizm oraz PRL od czci i wiary, wydawała się korzystać ze wskazówek, jakie daje tamten, chory przecież, system. Zbudowanie niezależnego od polityków korpusu urzędniczego i rezygnacja z nadawania swoim partyjnym kolegom stanowisk w różnego rodzaju agencjach czy spółkach Skarbu Państwa będzie możliwe dopiero wtedy, gdy politycy ostatecznie zdecydują się na rezygnację z klucza, który funkcjonuje od góry do dołu, oraz rezygnację z zasady, że wpływać na decyzje należy także poza parlamentem i organami samorządu. Ale obawiam się, że będzie to bardzo trudne. Tradycja Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej trzyma się mocno.

Dążenie do obsadzania stanowisk w ministerstwach i urzędach państwowych oraz samorządowych, a także agencjach i firmach państwowych, ma oczywiście podtekst materialny: każdy chce dobrze zarabiać, a jak ma rodzinę i znajomych, to chętnie pomoże, aby dobre posady mieli także i oni. Jednak nie o to chodzi. Chodzi o to, że PSL jest spadkobiercą peerelowskiego Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego.

Za czasów PRL Polska Zjednoczona Partia Robotnicza zawsze miała większość i w Sejmie, i w radach narodowych wszystkich szczebli. Liczba radnych, a nawet posłów, miała więc dla „stronnictw sojuszniczych" stosunkowo małe znaczenie. Liczył się jedynie prestiż posiadania mandatów posłów czy radnych, bo i tak nie było szans na uchwalenie czegokolwiek, co nie uzyskało wsparcia PZPR. Skoro tak, trzeba było szukać zupełnie innych metod działania. Metod niemal w ogóle niestosowanych w państwach demokratycznych.

Pozostało 84% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?