W swoim piątkowym exposé bis Donald Tusk opowiadał o państwie, które uratuje Polskę przed finansowym Armagedonem. Państwo wyda miliardy złotych na wojsko, policję, bloki energetyczne, eksploatację gazu łupkowego. Państwo zbuduje nowe przedszkola i żłobki. Państwo utworzy specjalny fundusz, który pozwoli na utrzymanie wzrostu gospodarczego. Do której sakiewki sięgnie państwo, by spełnić swoje zamierzenia? Do żadnej. Pieniądze pochodzić będą z unijnego budżetu, część przesunie się z jednej rubryki do innej, a reszta - jak zasugerował podczas sobotniej konferencji prasowej minister skarbu - „się rozmnoży”.
Wbrew głoszonym poglądom
Tusk miał dzięki swojemu drugiemu exposé odbić się od dna, wrócić do gry i odebrać PiS polityczną inicjatywę. Pierwszy sondaż przeprowadzony po jego wygłoszeniu pokazał, że magiczne zaklęcia mają coraz słabszą moc. Może dlatego, że ludzie nie do końca zrozumieli, o co Tuskowi chodzi? Może dlatego, że „Inwestycje polskie” - według ministra finansów Jacka Rostowskiego - to projekt „szczególnie skomplikowany w aspektach mechanizmu finansowego”? Może dlatego, że premier sknocił swoje przemówienie, bo populistyczne propozycje przedstawił w formie technokratycznej nowomowy (odwrotnie niż czyni to większość rasowych polityków)?
Chyba jednak znajdzie się jeszcze jedno wytłumaczenie: Polacy widzą już, po pięciu latach rządów PO, że Tusk zazwyczaj mówi „białe”, a robi „czarne”. Że bardzo zależy mu na wyższym przyroście naturalnym, więc obcina ulgi dla rodzin z jednym dzieckiem. Że bardzo chciałby, aby każda matka mogła posłać swoją pociechę do przedszkola, więc niszczy przedszkola niepubliczne. Że marzy mu się sprawna i „odchudzona” administracja, więc zatrudnia tysiące nowych urzędników.
Nie ma lepszego sposobu na dyscyplinowanie prywatnych przedsiębiorców niż państwowy fundusz rozdający po uważaniu gigantyczne sumy