Tuskizm-peronizm

Premier woli ręczne zarządzanie gospodarką, teoretycznie bezpieczniejsze, ale na dłuższą metę zabójcze dla wolnego rynku - uważa publicysta

Publikacja: 14.10.2012 19:38

Marek Magierowski

Marek Magierowski

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

W swoim piątkowym exposé bis Donald Tusk opowiadał o państwie, które uratuje Polskę przed finansowym Armagedonem. Państwo wyda miliardy złotych na wojsko, policję, bloki energetyczne, eksploatację gazu łupkowego. Państwo zbuduje nowe przedszkola i żłobki. Państwo utworzy specjalny fundusz, który pozwoli na utrzymanie wzrostu gospodarczego. Do której sakiewki sięgnie państwo, by spełnić swoje zamierzenia? Do żadnej. Pieniądze pochodzić będą z unijnego budżetu, część przesunie się z jednej rubryki do innej, a reszta - jak zasugerował podczas sobotniej konferencji prasowej minister skarbu - „się rozmnoży”.

Wbrew głoszonym poglądom

Tusk miał dzięki swojemu drugiemu exposé odbić się od dna, wrócić do gry i odebrać PiS polityczną inicjatywę. Pierwszy sondaż przeprowadzony po jego wygłoszeniu pokazał, że magiczne zaklęcia mają coraz słabszą moc. Może dlatego, że ludzie nie do końca zrozumieli, o co Tuskowi chodzi? Może dlatego, że „Inwestycje polskie” - według ministra finansów Jacka Rostowskiego - to projekt „szczególnie skomplikowany w aspektach mechanizmu finansowego”? Może dlatego, że premier sknocił swoje przemówienie, bo populistyczne propozycje przedstawił w formie technokratycznej nowomowy (odwrotnie niż czyni to większość rasowych polityków)?

Chyba jednak znajdzie się jeszcze jedno wytłumaczenie: Polacy widzą już, po pięciu latach rządów PO, że Tusk zazwyczaj mówi „białe”, a robi „czarne”. Że bardzo zależy mu na wyższym przyroście naturalnym, więc obcina ulgi dla rodzin z jednym dzieckiem. Że bardzo chciałby, aby każda matka mogła posłać swoją pociechę do przedszkola, więc niszczy przedszkola niepubliczne. Że marzy mu się sprawna i „odchudzona” administracja, więc zatrudnia tysiące nowych urzędników.

Nie ma lepszego sposobu na dyscyplinowanie prywatnych przedsiębiorców niż państwowy fundusz rozdający po uważaniu gigantyczne sumy

Niegdysiejszy liberał, jak na europejskie standardy wręcz skrajny, stał się zwolennikiem „państwowego kapitalizmu”. Tusk, wybierając ręczne zarządzanie kryzysem, obawia się utraty kontroli nad procesami gospodarczymi. Boi się „twórczej destrukcji”, wrodzonej cechy kapitalizmu, pozwalającej na jego rozwój. Woli sterowanie odgórne - teoretycznie bezpieczniejsze, ale na dłuższą metę zabójcze dla wolnego rynku.

Keynesizm jako antidotum

W książce „The End of Free Market” amerykański politolog Ian Bremmer tak oto zdefiniował „państwowy kapitalizm”: „W tym systemie państwowe spółki eksploatują strategiczne surowce naturalne, tworząc i utrzymując tysiące miejsc pracy. Rządy decydują, jakie firmy mają dominować w poszczególnych sektorach gospodarki. Tworzą fundusze, które inwestują nadwyżki pieniężne, zwiększając w ten sposób zyski państwa. We wszystkich trzech przypadkach państwo wykorzystuje mechanizmy rynkowe, aby pomnażać własne zasoby, a następnie kierować je tam, gdzie według polityków są najbardziej potrzebne. Jednakże ostatecznym bodźcem działania nie jest chęć nakręcania wzrostu, lecz chęć poszerzania wpływów państwa i utrzymania elit u władzy”.

Książka Bremmera została wydana dwa lata temu. Nie wiem, czy doradcy Tuska ją czytali, ale wyłożona w niej filozofia to przecież wypisz wymaluj to, o czym opowiadał premier w swoim exposé.

W piątek po południu rzecznik rządu Paweł Graś zachwalał na Twitterze „merytoryczny komentarz” do wystąpienia premiera, autorstwa Jarosława Makowskiego i Jana Gmurczyka z Instytutu Obywatelskiego. To think tank, który sam przedstawia się na swojej stronie internetowej jako „eksperckie zaplecze Platformy Obywatelskiej”, a w mediach odgrywa dla tej partii rolę mniej więcej taką, jak agencja Xinhua dla Chińskiej Partii Komunistycznej. Niemniej warto czytać owe „merytoryczne komentarze”, bo przekładają one obowiązującą linię PO na język politycznej teorii. „Można wskazać takie sektory gospodarki jak energetyka, szkolnictwo czy służba zdrowia, gdzie nie można pozwolić sobie na luksus oddania ich w całości w prywatne ręce” - piszą Makowski i Gmurczyk. „Czy wyobrażamy sobie przykładowo, że Norwegowie rezygnują z kontroli nad wydobyciem ropy naftowej i gazu ziemnego na rzecz korporacji amerykańskich, w związku z czym dochody z eksploatacji złóż są transferowane za granicę, a nie do państwowego funduszu emerytalnego? Częstym argumentem za prywatyzacją jest podniesienie efektywności systemu ekonomicznego, ale efektywność (...) nie jest przecież zawsze kryterium jedynym, jakie należy brać pod uwagę”. I wreszcie: „Zarządzanie popytem i aktywna rola państwa w gospodarce to główne przesłanie ekonomii keynesowskiej. Dziś powszechnie - i słusznie - uważanej za antidotum na szalejący i walący do naszych drzwi kryzys”.

Pod tymi stwierdzeniami podpisałby się nie tylko lewicowy noblista Joseph Stiglitz, ale i Jean-Luc Mélenchon, przywódca francuskich trockistów. Podpisałby się zapewne także Juan Perón, prezydent Argentyny, który program Tuska wprowadzał w życie 60 lat temu, dodając do niego kilka własnych pomysłów.

 

Tusku, nie idź tą drogą

Perón także wierzył, że państwo najlepiej nadaje się do zarządzania gospodarką. Przejął kontrolę nad najważniejszymi branżami, utworzył Argentyński Instytut Promocji Handlu, który wspierał rodzime firmy eksportowe, i podwoił liczbę urzędników. Pod koniec drugiej kadencji zainicjował budowę 45 hydroelektrowni. Tusk inwestuje w Orliki, Perón otwierał ośrodki wypoczynkowe dla pracowników. Tusk wydłuża urlop macierzyński, Perón usankcjonował sześciomiesięczny urlop dla młodych matek - trzy miesiące przed porodem i trzy miesiące po. Argentyna, w okresie międzywojennym należąca do najbogatszych krajów świata, pod światłymi rządami Peróna szybko spadła do trzeciej ligi.

Makowski i Gmurczyk twierdzą, że „aktywna rola państwa w gospodarce” jest receptą na dzisiejszy kryzys. To bardzo intrygująca teza. W Stanach Zjednoczonych państwo stymuluje gospodarkę od kilku ładnych lat, „recepta” kosztuje już ponad 2 biliony dolarów, a jedynym pozytywnym efektem będzie - być może - zmiana lokatora Białego Domu. Za Barackiem Obamą ciągnie się m.in. sprawa Solyndry - dużego koncernu produkującego panele słoneczne, którego bankructwo kosztowało amerykańskich podatników ponad 500 mln dolarów w gwarancjach kredytowych. W Europie najbardziej dotknięte kryzysem są akurat te kraje, w których udział państwa w wytwarzaniu PKB w ostatnich latach rósł, a najmniej - te, w których malał. Miłośnicy „państwowego kapitalizmu” wskazują także na gospodarkę chińską jako skuteczniejszą od modelu anglosaskiego. Szkoda tylko, że chiński model przynosi tak mało korzyści zwykłym Chińczykom, za to bardzo dużo korzyści chińskim komunistom i generałom. Brazylia? Tak, przykład godny uwagi, jeśli się pamięta, że dzisiejszy boom to w ogromnej mierze zasługa liberalnych reform i prywatyzacji forsowanych przez prezydenta Fernando Henrique Cardoso w latach 90.

W „państwowy kapitalizm” można się bawić, ale pod trzema warunkami. Po pierwsze: państwo musi mieć do dyspozycji rzeczywiste źródła finansowania inwestycji, np. wielkie pokłady surowców naturalnych wraz z odpowiednią infrastrukturą - tak jak Norwegia. Polska ma na razie wirtualne 300 mld zł z UE oraz kilka rozbieżnych szacunków, dotyczących potencjalnych złóż gazu łupkowego. Po drugie: poziom korupcji musi być minimalny - tak jak w Norwegii. W Polsce korupcja jest wszechobecna. Po trzecie: państwo musi być sprawne i kompetentne - tak jak w Norwegii. Polskie państwo nie jest ani sprawne, ani kompetentne.

Jeżeli spółka „Inwestycje polskie” ma pomagać dużym polskim firmom, tak jak urzędnicy na szczeblu lokalnym pomagają drobnym przedsiębiorcom, to efekty będą opłakane. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że „Inwestycje polskie” będą funkcjonować na podobnej zasadzie jak Polski Instytut Sztuki Filmowej: finansujący albo gnioty, albo produkcje do bólu politycznie poprawne, albo po prostu wspierający „znajomych królika”. Nie ma też lepszego sposobu na dyscyplinowanie prywatnych przedsiębiorców niż państwowy fundusz rozdający gigantyczne sumy po uważaniu. Z dnia na dzień okaże się, że polscy biznesmeni zapałają wielką miłością do rządu Tuska, bo kto chciałby wchodzić w konflikt z władzami, które mogą, ale i nie muszą, przyznać pół miliarda kredytu na ten czy inny projekt?
Donaldzie Tusku, nie idź tą drogą.

Autor jest publicystą tygodnika „Uważam Rze”

W swoim piątkowym exposé bis Donald Tusk opowiadał o państwie, które uratuje Polskę przed finansowym Armagedonem. Państwo wyda miliardy złotych na wojsko, policję, bloki energetyczne, eksploatację gazu łupkowego. Państwo zbuduje nowe przedszkola i żłobki. Państwo utworzy specjalny fundusz, który pozwoli na utrzymanie wzrostu gospodarczego. Do której sakiewki sięgnie państwo, by spełnić swoje zamierzenia? Do żadnej. Pieniądze pochodzić będą z unijnego budżetu, część przesunie się z jednej rubryki do innej, a reszta - jak zasugerował podczas sobotniej konferencji prasowej minister skarbu - „się rozmnoży”.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Jarosław Kaczyński i Donald Tusk – panom już dziękujemy
Opinie polityczno - społeczne
Adam Lipowski: NATO wspiera Ukrainę na tyle, by nie przegrała wojny, ale i nie wygrała z Rosją
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Polska nie powinna delegować swej obrony do mało wiarygodnego partnera – Niemiec
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Koszmar Ameryki, czyli Putin staje się lennikiem Chin
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Czy Rafał Trzaskowski walczy z krzyżem?