Kolejny najważniejszy szczyt Unii Europejskiej tej dekady skończył się niczym. Tym różnił się od wielu wcześniejszych najważniejszych szczytów, iż przyznali to oficjalnie wszyscy bez wyjątku przywódcy Starego Kontynentu.
W przeszłości brukselskie zjazdy prezydentów i premierów także nie przynosiły oszałamiających przełomów, lecz starano się przynajmniej okrasić końcowe komunikaty szczytnymi hasłami, a to o solidarności, a to o „wspólnym wysiłku na rzecz wyprowadzenia Unii z kryzysu”. Tym razem klapa była po prostu klapą – żadne werbalne ozdobniki nie mogły tego zmienić.
Inna Europa
Czy jednak rzeczywiście ostatni szczyt był tak istotny? Ustalenie bud- żetu na lata 2014–2020 to oczywiście ważne zadanie, niemniej Europa ma dzisiaj kilka innych problemów na głowie i parę spraw do załatwienia, które wydają się dużo bardziej fundamentalne, niż wyrywanie sobie miliardów euro na dotacje dla rolników i budowę oczyszczalni ścieków. Następny, grudniowy szczyt UE będzie na przykład poświęcony unii bankowej. Przy całym szacunku dla producentów rzepaku kształt nadzoru nad sektorem bankowym ma dzisiaj dużo większą wagę dla politycznej i gospodarczej przyszłości Europy niż unijny budżet.
Co nie oznacza, rzecz jasna, że należy na negocjacje budżetowe machnąć ręką. Trzeba jedynie znać miarę. W Polsce rozpętano wokół szczytu medialną histerię, tak jakby od jego wyników zależało, czy będziemy drugim Hongkongiem, czy raczej wrócimy do czasów Piasta Ziemowita, zamieszkamy w lepiankach i będziemy polować na tury, by nie umrzeć z głodu. Stąd ciągłe przypominanie słynnego „Yes, yes, yes” Kazimierza Marcinkiewicza z grudnia 2005 roku, stąd relacje na bieżąco z Brukseli, w których co kilka minut informowano naród, ile nam odjął albo dodał Herman Van Rompuy, którą brew zmarszczyła Angela Merkel i co zjadł na lunch David Cameron.
Wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby Tusk wydarł jednak owe mityczne 300 mld złotych. „Gazeta Wyborcza” zapewne obwieściłaby, iż to największy sukces Polski co najmniej od czasów bitwy pod Cedynią (niezależnie od rzekomych naruszeń konwencji genewskich, których się tam dopuściliśmy), a politycy Platformy Obywatelskiej zarzynaliby nas swoimi zachwytami nad własnym szefem aż do Wigilii. A jaka byłaby reakcja, gdyby Tusk odpuścił te 1,5 mld euro, które Polska miała stracić w ostatniej wersji budżetu przedstawionej przez Van Rompuya? „Nasz Dziennik” napisałby niechybnie o kompromitacji rządu, a PiS oskarżyłby premiera o indolencję i zdradę interesów narodowych.