Kiedy przed trzema laty, na przełomie 2010 i 2011 roku, rozpoczynała się arabska wiosna, traktowano ją jako powiew politycznej świeżości i uznawano za wstęp do wolnościowej emancypacji regionu. Analogie do europejskiej wiosny ludów były dość powszechne i mało było sceptyków, którzy wieścili, że rewolucja, jak większość przewrotów w historii świata, może w dłuższej perspektywie przynieść więcej problemów niż korzyści. Po trzech latach poczucie świeżości przeminęło, liczba ofiar idzie w dziesiątki tysięcy i nawet największym optymistom opadają ręce.
Przegrana rewolucja
Czego w ogólnym nastroju entuzjazmu nie wzięto pod uwagę? Przede wszystkim przeceniono perspektywę dyscypliny demokratycznych przemian i nie doceniono realnej skali napięć i podziałów w praktycznie każdym z krajów, których dotknął powiew arabskiej wiosny. Mówienie dziś o naiwności rokowań sprzed trzech lat trąci banałem, ale prawdą jest, że europejscy i amerykańscy eksperci i komentatorzy dali się ponieść wizji demokratycznego ładu, która bardziej pasuje do naszych niż maghrebijskich realiów.
Racji nie mieli nawet ci, którzy zakładali, że istnieje niebezpieczeństwo powtórzenia się scenariusza z 2006 roku, kiedy wskutek wymuszonych przez Stany Zjednoczone wolnych wyborów przewagę w parlamencie Autonomii Palestyńskiej zyskał radykalnie islamski Hamas; upadek dyktatur w Libii, Syrii i Egipcie wyzwolił znacznie brutalniejsze konflikty. Czy to było do wyobrażenia? Dziś wiemy, że tak.
W okcydentalizowanej na siłę przez Burgibę i Ben Alego Tunezji wahadło przesunęło się w drugą stronę i do władzy doszli islamiści, którzy powoli zmieniają oblicze tego do niedawna najbardziej zeświecczonego państwa Bliskiego Wschodu. Jednak to nie oni są możliwym ogniskiem zapalnym. Stabilności politycznej Tunezji realnie grożą coraz aktywniejsi salafici, którzy nie stronią od politycznego mordu i terroryzmu. Można mieć wątpliwości, czy rządząca islamistyczna Partia Odrodzenia porozumie się z prawicową opozycją. Jeśli tak, to niewątpliwie kosztem ustępstw na rzecz wzmocnienia obecności szariatu w sferze publicznej.
Sytuacja w Libii dwa lata po upadku Kadafiego też daleka jest od stabilizacji. Uwolnione arsenały broni trafiły w ręce grup plemiennych. Spętany niegdyś setkami kilometrów drutów kolczastych kraj to dziś kłębek sprzecznych interesów plemion i klanów, a dokonany przed kilkoma dniami atak Berberów na budynki parlamentu dowodzi, że władza centralna nie jest w stanie kontrolować nawet bezpieczeństwa stolicy. Perspektywa rekonstrukcji gwarantowanego niegdyś przez reżim Kadafiego systemu władzy państwowej wydaje się bardzo odległa.