Europejski kolonializm przeżywa swój renesans za sprawą zachodniej lewicy, wśród której panuje powszechna, aczkolwiek cicha zgoda na trwanie pewnego rodzaju dominacji kulturowej nad mieszkańcami krajów rozwijających się. Kody ideologiczne usprawiedliwiające podboje „mniej cywilizowanych" ludów przez oświeconych Europejczyków wcale nie wygasły. Światowej rewolucji gender towarzyszy ten sam duch pychy, wyższości i pogardy dla lokalnych tożsamości, jaki był udziałem XIX-wiecznych kolonizatorów. Oczywiście pewne metody się skompromitowały, inne są dziś nie do przyjęcia. Nie mówi się już o cywilizowaniu „dzikich", lecz walczy się z patriarchalnym modelem rodziny. W miejscu niszczenia barbarzyńskich obyczajów mamy kampanię na rzecz praw gejów. Jakkolwiek nie nazwiemy nowych form niesienia postępu, „misja białego człowieka" trzyma się dobrze, chęć uszczęśliwiania na siłę i narzucanie określonych wzorców zachowań bez oglądania się na lokalną specyfikę pozostają te same.
Nowy imperatyw etyczny
Paradoksalnie nową kolonizacją zajmują się środowiska, które z równości kultur, poszanowania dla różnorodności i walki o prawa uciskanych grup uczyniły sobie złotego cielca. W imię społeczeństwa wielokulturowego rządy krajów UE i USA mnożą kolejne absurdalne prawa, których logika już dawno przekroczyła granice zdrowego rozsądku. ONZ deklarując afirmację dla multi-kulti, niemal w każdym dokumencie umieszcza zdania o poszanowaniu dla lokalnego dziedzictwa i obyczajów. Za przykład niech posłuży modna wśród lewicowych działaczy Deklaracja Habitat z 1976 roku dotycząca życia ludzi w wielkich miastach, w punkcie dziewiątym pisze: „Każdy kraj powinien mieć prawo do suwerennego dziedzictwa własnych wartości kulturowych, stworzonych w ciągu jego historii i ma obowiązek zachowania ich jako integralnej części dziedzictwa kulturowego ludzkości".
W praktyce z prawem do własnych wartości kulturowych jest podobnie jak z Fordem T, każdy może sobie wyznawać własne wartości i obyczaje, pod warunkiem że będą to wartości lewicowe. Światowi gracze wyznaczający nowe kierunki polityki globalnej nie pozostawiają złudzeń, czego sobie życzą w zamian za udzielenie wsparcia na rozwój. Barack Obama po objęciu prezydentury zwrócił uwagę swojej administracji, by „upewniła się, że dyplomacja USA i pomoc dla rozwoju promuje i chroni prawa człowieka, lesbijek, gejów i transseksualistów". Jego sekretarz stanu, Hillary Clinton w przemówieniu na forum ONZ 7 grudnia 2011 roku zaznaczyła: „Rząd łamie prawa człowieka, gdy ogłasza, że homoseksualizm jest nielegalny lub gdy pozwala, aby ci, którzy szkodzą homoseksualistom, nie zostali ukarani". Z kolei premier Wielkiej Brytanii David Cameron powiedział w listopadzie 2011 roku na spotkaniu szefów państw Wspólnoty Narodów, że pomoc dla Afryki uzależniona jest od uznania praw LTBG.
Ten nowy imperatyw etyczny światowej lewicy to klasyczny przejaw przemocy symbolicznej, której przewrotność polega na tym, że nie daje po sobie poznać wprost, że jest przemocą. Permanentna rewolucja gender to nieustanny proces uzyskiwania swoich żądań za pomocą presji, szantażu, nieformalnych nacisków i tajnej dyplomacji. Walcząc z wykluczeniem i biedą, możni tego świata gotowi są udzielić natychmiastowej pomocy jedynie tym, którzy przyjmą w pakiecie rewolucję seksualną. Społecznościom niegodzącym się na nową formę kolonializmu odbiera się prawo do korzystania z pomocy nawet w przypadku zaistnienia groźby katastrofy humanitarnej.
Wracaj, murzynku, do Afryki
Uciekając się do przemocy symbolicznej ideolodzy gender chcą uzyskać takie oddziaływanie na biedne społeczeństwa, by te postrzegały rzeczywistość według ich narracji, i w kategoriach ich lewicowej poprawności politycznej. Chodzi o to, by Afrykańczycy, Latynosi, mieszkańcy Oceanii czy też i Polski uwierzyli, że najwyższa mądrość zawsze mieszka za granicą, a prawdziwą kulturę może przynieść tylko Zachód. W ten sposób rodzimi „gorsi" sami mają zabiegać, by zagraniczni „lepsi" uczynili ich godnymi uczestnictwa w wymyślonym przez siebie projekcie cywilizacyjnym. Niestety „gorszy" zawsze nim pozostanie.