Sytuacja na Ukrainie już po raz kolejny, po wydarzeniach z lat 2006 i 2009, pokazuje prawdziwy – geopolityczny, a nie ekonomiczny – wymiar polityki energetycznej Rosji. Kryzys ukraiński można odczytać jako demonstrację wpływów Rosji w tzw. wspólnym sąsiedztwie oraz test europejskiej solidarności. Jednakże efektem ubocznym działań rosyjskich jest doskonała lekcja energetyki dla całej Europy. Polska, choć chce być przewodniczącą klasy, sama ma jeszcze zaległy program do nadrobienia.
Przestroga
Rosja już niejednokrotnie wyrażała swoje niezadowolenie wobec Ukrainy, używając argumentów energetycznych. Jednak dopiero teraz, gdy stosunki dwustronne znacząco się pogorszyły, w pełni daje odczuć Ukrainie, jak bardzo ta stała się rosyjskim zakładnikiem energetycznym.
Pojawiające się propozycje uniezależnienia Ukrainy od dostaw gazu z Rosji poprzez wzrost rodzimej produkcji (aktualnie około 20 mld metrów sześciennych, a potrzeba około 50 mld metrów sześciennych), obniżenie konsumpcji (co mogłoby nastąpić po podwyżce cen surowca), zwiększenie dostaw rewersowych (z Polski, Węgier, a przede wszystkim Słowacji) stanowią tylko doraźne, tymczasowe próby rozwiązania problemu.
To nie wszystko – obok Gazpromu głównym rosyjskim graczem rozdającym energetyczne karty jest Rosatom, nadzorujący ukraińskie elektrownie jądrowe (łącznie 15 reaktorów), które dostarczają blisko ?50 proc. zapotrzebowania na elektryczność. Jako wyłączny konstruktor oraz dostawca technologii i paliwa jądrowego na Ukrainę Rosatom już teraz sugeruje możliwość przerwania współpracy (czytaj: dostaw prądu), powołując się na niestabilność wewnętrzną na Ukrainie.
Do tego już dramatycznego obrazu dodać można jeszcze fakt, że blisko jedna trzecia konsumowanej na Ukrainie ropy naftowej pochodzi z Rosji. I choć Ukraina jest skrajnym przypadkiem zależności energetycznej od Rosji, to jej trudne doświadczenie stanowi dobrą przestrogę dla Europy.