Pieluszki z tetry po upraniu w wirnikowej pralce „Frania” (wpisz w gugle), następnie po wygotowaniu w wielkim garze, potem po trzykrotnym wypłukaniu i po starannym wysuszeniu (najlepiej w ultrafiolecie, na słońcu!) – jeszcze na wszelki wypadek dwustronnie prasowaliśmy rozpalonym żelazkiem. Wszystko w jednym celu: by ocalić od groźnych bakterii naszą ukochaną noworodkową córeczkę.
Dziesięć kilometrów za Serockiem leży nad Bugiem przysiółek Bindugi, tuż za którym wynajmowaliśmy czasami psią budkę (tego nawet w guglach nie ma, więc młodzieży wyjaśniam, że w czasach PRL tak nazywano typową daczę dla ubogich: czteroosobowy ciasny domek ze światłem, lecz bez wody i kanalizacji).
Otóż dróżka do naszej daczy prowadziła obok nędznej chłopskiej zagrody, i któregoś razu, przechodząc mimo, ujrzeliśmy tam półnagie dziecko, może trochę starsze od naszej sześciomiesięcznej Ani, które taplało się na czworakach w wielkiej kałuży błota równo wymieszanego z gnojowicą. Dziecko to, płci nieokreślonej, wyglądało od góry jak okaz zdrowia: buzia rumiana, skóra gładka, oczka błękitne, ciałko nabite, i tylko reszta była dramatycznie umorusana, zwłaszcza małe rączki i nóżki. Chociaż nie, zaraz, stój! Właśnie! Kciuk prawej dłoni tego malucha jaśniał świeżą różową czystością – odnawialną, jak szybko i naocznie się przekonaliśmy, wskutek nieustannego ssania i oblizywania…
Po powrocie do Warszawy żelazko do pieluch poszło w kąt, a ja całą tę autentyczną historię sprzed ponad trzydziestu lat opowiadam Państwu a propos ohydnej brudnej przemysłowej soli do posypywania chodników, którą dwa lata temu ze zgrozą zajmowały się media. Tę truciznę spożywaliśmy na okrągło my wszyscy, jak Polska długa i szeroka, i to ponoć od końca ubiegłego wieku. Gazety, telewizje i portale szukały winnych, rozpisywały się o finansowych kokosach, które sprytni oszuści zarobili na słonej aferze – ale nikt jakoś nie zająknął się na temat skutków zdrowotnych konsumowania tej „drogowej przyprawy” przez całą polską populację.
Tymczasem był to fenomen na skalę międzynarodową. Lekarze-klinicyści cieszą się, gdy jakimś wielkim badaniem uda im się objąć parę tysięcy osób przez parę lat, a my oto mieliśmy do czynienia z eksperymentem największym w światowej historii medycyny: trzydzieści milionów ludzi przez dziesięć lat dzień w dzień jadło niejadalne!!! Z jakim skutkiem dla narodowego zdrowia? Z żadnym. Dowód (niezbity, gdyż czysto formalny): brak wzrostu zatruć w znanych ex post statystykach epidemiologicznych oraz wydłużenie się w tym samym czasie o ponad 5 lat przeciętnej długości życia Polki i Polaka. Jak to możliwe? Ano dokładnie tak, jak z tym czystym różowym kciukiem niemowlaka z Bindug…