Pretekst do refleksji nad kluczowym z perspektywy chrześcijańskiej wydarzeniem w dziejach ludzkości – zmartwychwstaniem Jezusa Chrystusa – pozostaje aktualny.
Tylko w religii, którą wyznajemy, Bóg jedyny wciela się w człowieka, by umrzeć śmiercią uważaną w tamtych czasach za wyjątkowo hańbiącą i bolesną. Jednoczy się z nami w męce, pocie, ale i pięknie człowieczego losu.
Może wielkopiątkowa męka Jezusa to nie ofiara złożona domagającemu się synowskiej krwi Ojcu, ale akt niebywałej solidarności Boga z losem stworzonych przezeń istot? Aby pokazać nam, że męka, pot i mozół ziemskiego życia czemuś jednak służą i mają jakiś sens, sam Bóg przyjął dobrowolnie ludzkie ciało i ludzkie cierpienie. Czy pojmujemy, jak wielcy stajemy się przez ten akt solidarności Boga i jak bardzo Jemu potrzebni?
Po co to piszę? Dla satysfakcji wygłoszenia kolejnej herezji? Bynajmniej. W naszej przeszłości świeci dumnie nie tylko prototyp późniejszej europejskiej demokracji i pierwowzór współczesnego państwa federalnego, jakim była polsko-litewska Rzeczpospolita. Także pochodząca z tamtych czasów konfederacja warszawska gwarantująca równouprawnienie wszystkich wyznań. Słynny edykt nantejski króla Francji Henryka IV jest o ćwierćwiecze późniejszy i poprzedziła go krwawa wojna religijna, w którą Polska nie popadła. To, co wytworzyła XVI-wieczna Rzeczpospolita, nie jest tylko chłodną tolerancją, to fundamentalny akt założycielski demokracji, wspólnota ludzi, którzy wierzą w Boga każdy po swojemu albo po swojemu trochę weń wątpią, ale łączy ich poczucie sensu ofiary Chrystusa.
Dzisiejszy polski katolicyzm jest prawie tak wielobarwny i skłócony jak polskie chrześcijaństwo tamtych czasów, w którym było miejsce dla arianina, kalwinisty, katolika i prawosławnego. Czy potrafimy dzisiaj wyprowadzić taką właśnie naukę ze święta Zmartwychwstania, z dnia solidarności Boga? Nie wymyślać sobie nawzajem, żeśmy niedowiarki, że nie dla nas święty sakrament?