Wielka parada wojskowa w Pekinie oraz niezliczone uroczystości na terenie całego kraju i na całym świecie mają służyć uczczeniu 70. rocznicy proklamowania Chińskiej Republiki Ludowej (ChRL), czyli tworu zwanego potocznie Chinami komunistycznymi, ludowymi lub kontynentalnymi.
Zwracają one uwagę świata zewnętrznego, bo chodzi przecież o drugi najważniejszy organizm gospodarczy na globie i podmiot pretendujący do miana odbudowującego się mocarstwa, jakim Chiny w swych długich dziejach już przecież bywały.
Wielka jedność
Straciły ten status w okresie 1841–1949, zwanym w ChRL „stuleciem narodowego poniżenia", gdy ten kraj, a w istocie kontynent i państwo-cywilizacja wpadł w turbulencje – był targany wewnętrznymi konfliktami, ingerowano też w jego sprawy z zewnątrz – począwszy od „wojen opiumowych" z Brytyjczykami, poprzez powstania tajpingów i bokserów, aż po upadek Cesarstwa (1911). A potem Chiny były teatrem wojen wojskowych watażków, agresji japońskiej oraz wojny domowej między Partią Narodową – Kuomintangiem – i Komunistyczną Partią Chin (KPCh), która przejęła władzę 1 października 1949 r., wypędzając poprzedni reżim na Tajwan.
Trzymając się pojęć chińskiej cywilizacji, a nie politologii czy nauki, założono wtedy nową dynastię pod wodzą Mao Zedonga. Toteż tamtejsze konotacje mówią jednoznacznie: dopóki u władzy będzie KPCh, dopóty portret Mao będzie wisiał na bramie Tiananmen, na szczycie której proklamował on ChRL.
Wyjaśnienie jest proste: po stuleciu zawieruchy i destabilizacji dał on państwu jedność, a w stosunkach zewnętrznych godność silnego gracza, dumnego ze swej ogromnej cywilizacyjnej i kulturowej spuścizny. Że tak jest, władze ChRL dały znać szybko, już w 1950 r. podporządkowując sobie Tybet, a równocześnie, nie bez wahań, wkraczając w wojnę koreańską i tym samym w starcie z samymi Stanami Zjednoczonymi Ameryki.