Tym bardziej że osób mogących kandydować na patronów tego jubileuszu w historii Kościoła rzymskokatolickiego nie brakuje. Pierwszym z brzegu, który przychodzi mi na myśl, jest św. Tomasz More.
Jego upór, odmowa uznania ważności drugiego małżeństwa króla Henryka VIII i obwołania się przez władcę głową Kościoła w Anglii od już niemal pół tysiąclecia pozostają dla wielu niezrozumiałe i bezsensowne. Wystarczyło tylko uznać prawo króla do udzielenia samemu sobie rozwodu, wzięcia ślubu z Anną Boleyn i zaakceptować konsekwencje, które z tego wynikały. To wszystko. Tomasz i Henryk byli w końcu kiedyś najlepszymi przyjaciółmi, po co było więc stawać na drodze osobistego szczęścia władcy? Nawet jeżeli More nie pochwalał jego decyzji, mógł po prostu nie zabierać w tej sprawie głosu. Wystarczyło tylko wykonać jeden mały gest, taki sam, jaki wykonali prawie wszyscy dookoła. Trzeba było tylko wypowiedzieć, nawet wbrew własnemu sumieniu, kilka niezobowiązujących słów, by uniknąć spotkania z katem. Ale on odmówił.
W tym jego upartym staniu przy swoim jest coś niepokojącego. Nie tylko dla rządzących, których władzę absolutną może zakwestionować siła pojedynczego, osamotnionego sumienia (właśnie dlatego Jan Paweł II mianował Tomasza More'a patronem polityków). Niepokoi przede wszystkim waga, jaką More przykładał do wierności przysiędze, jego wiara w siłę i znaczenie słów. Wiedział coś, o czym my dzisiaj, niezależnie od tego, jaką i czy w ogóle jakąkolwiek wiarę wyznajemy, zapomnieliśmy: jeżeli odbierzemy wypowiadanym przez nas słowom ich absolutną, wiążącą moc, świat rozpłynie się w chaosie.
Postscriptum do męczeńskiej śmierci św. Tomasza zapisał w dramacie „Ślub" Witold Gombrowicz. Jego główny bohater Henryk wraca z wojny i chce rozpocząć normalne, spokojne życie. Ale podczas jego nieobecności wszystko się zmieniło, rodzinny dom zamienił się w karczmę, a narzeczona z młodości wykonuje najstarszy zawód świata. Henryk chce za wszelką cenę przywrócić porządek. Środkiem do tego celu ma być ślub z byłą narzeczoną, aktualnie kurtyzaną, Manią. Ślub jest tutaj najwyższą stawką – gdyby był możliwy, możliwa byłaby także wierność, rzeczywistość zaczęłaby się stawać na nowo zrozumiała i poukładana. Jak jednak można na poważnie przysięgać wierność, kiedy zagrożenie zdradą czai się na każdym kroku, a słowa znaczą tak niewiele?
Bohater „Ślubu" postanawia więc przywrócić porządek siłą. Jeżeli ślub nie jest możliwy naturalnie, trzeba wymusić jego praworządność – zdobyć kontrolę nad rzeczywistością i ukształtować ją według własnej woli. Podobnie jak jego imiennik, ósmy tego imienia król Anglii, zmusza poddanych, aby oznakami czci i posłuszeństwa „napompowali" go boskością. I podobnie jak on żąda od swojego starego przyjaciela ofiary z własnego życia, aby uświęcił nią proces tworzenia wszechmocy władcy. A na końcu, kiedy wreszcie jest na tyle silny, że może już sam udzielić sobie ślubu, zwyczajnie mu się odechciewa. Nic go przecież już nie wiąże ani nie ogranicza, więc dlaczego miałby po prostu nie zmienić zdania? Słowa, zamiast łączyć, tworzyć wspólnotę, stały się ostatecznie wyłącznie narzędziem przemocy. Z chaosu nie narodził się ład, tylko tyrania. „Słowo nie staje się tu ciałem, ale służy formowaniu ciał" – pisał o „Ślubie" Józef Tischner.