Zdarza się to rzadko, bo padają kolejne bastiony gotówki, co mnie bardzo cieszy. Cieszy pewnie też ministra finansów, bo brak terminalu płatniczego często wiąże się z brakiem kasy fiskalnej oraz chęci do płacenia podatków.
Nie ma co kryć: dla lubiących wygodę gotówka to przekleństwo, a w obrocie bezgotówkowym Polska jest bardzo zaawansowana. Uświadamiamy to sobie dopiero podczas wyjazdów urlopowych, gdy na drugim krańcu Europy kelner albo obsługa pensjonatu na widok karty lekko panikuje, potem walczy z terminalem, by wreszcie oznajmić, że właśnie zerwało się połączenie z internetem...
Niewiele jest dziś miejsc na świecie, gdzie płatności gotówką rosną szybciej niż te bez niej. A takie regiony jak Skandynawia są najbliżej pożegnania z banknotami i monetami. 99 proc. Szwedów płaci kartami debetowymi, a co trzeci telefonem. Pojawiły się nawet sugestie, by kiedyś w ogóle zlikwidować korony w formie materialnej.
To byłby miód na serca ekonomistów, którzy trzy–cztery lata temu, gdy europejskie gospodarki tkwiły w marazmie, zastanawiali się, jakich to narzędzi mogłyby jeszcze użyć banki centralne, by zachęcić społeczeństwa do większych wydatków, skoro obniżka stóp procentowych do zera nie pomogła. Gdy ceny spadają, wielu czeka z zakupami, aż spadną jeszcze bardziej. Świat bez gotówki, w którym ludzie trzymaliby pieniądze wyłącznie na koncie, pozwalałby zachęcać ich do wydatków za pomocą ujemnego oprocentowania.
Pojawiło się ono zresztą na Zachodzie, choćby w przypadku stopy depozytowej EBC, ujemnych rentowności obligacji niektórych krajów czy ujemnego oprocentowania rachunków wielkich korporacji. Ale szeregowych Kowalskich, a raczej Schmidtów, to nie dotknęło. Bo ujemne odsetki, zjadające oszczędności, skłaniałyby ich do wycofania wkładów i trzymania w skarpecie.