Rzucona przez premiera ad hoc na spotkaniu z protestującymi w Sejmie zapowiedź tzw. daniny solidarnościowej wzbudziła niepokój podatników, bo jej szczegółów brak. Wygląda na to zresztą, że nie zna ich jeszcze nawet rząd. Dlatego, choć premier zarzeka się, że wyższy podatek obejmie tylko najbogatszych, tysiące Polaków będą teraz głowić się, co to znaczy: czy danina obejmie tych powyżej 4-5 tys. zł dochodu brutto miesięcznie, 10 tys., czy może 30 tys. zł? No bo przecież nie tych naprawdę najbogatszych, bo płacą podatki w Luksemburgu czy Holandii.
PiS do tej pory chwalił się, że pieniędzy jest dość na wszystko: że starczy i na 500+, i na 300 zł wyprawki szkolnej na każdego uczenia, na wysłanie setek tysięcy seniorów na wcześniejsze emerytury, a nawet na kompletnie bezsensowne przekopanie Mierzei Wiślanej (nie wspominając o pomniejszych wydatkach, jak ciche nagrody ministerialne czy odprawa emerytalna dla prezesa). A gdy w ten propagandowy slogan uwierzyli rodzice zmagający się z trudami opieki nad swoimi niepełnosprawnymi, często już dorosłymi dziećmi, partia rządząca mówi im i innym obywatelom: na to już musicie się zrzucić sami. I w swoim stylu przeciwstawia jedną grupę społeczną innej.
Sęk w tym, że sytuacja budżetu państwa nie jest dramatyczna, pieniądze na pomoc się znajdą, wystarczy ograniczyć niektóre wydatki. Podatnicy już i tak się zrzucają na prezenty hojnie rozdawane szerokim grupom społecznym, na głosy których liczy rządząca partia. PiS kieruje się tu swoistym rachunkiem zysków, bo rodzin pobierających 500+ jest 2,6 miliona, a emerytów, którzy zyskali prawo do wcześniejszej emerytury – 300 tysięcy.
Na tle tych mas rodziny z całkowicie niepełnosprawnym potomstwem to garstka (np. takich dzieci do 14. lat jest 26 tys.), a ich siła polityczna niewielka. No chyba, że uda im się wśliznąć do Sejmu i zaprotestować w świetle telewizyjnych jupiterów, psując dobre samopoczucie i notowania władzy. Wtedy władza musi im coś obiecać i problem zniknie. Do następnego protestu.