Kierunek zmian wyznaczają mknący po ulicach Warszawy e-rowerzyści z Uber Eats. I pewien młody człowiek na elektrycznej hulajnodze, ścigający się co rano z autami na jezdni nieopodal mojej redakcji.
Choć e-rower ciągle jest jeszcze drogi, głowę dam, że za rok, najdalej dwa się upowszechni, bo stanie się najpopularniejszym prezentem komunijnym. W kąt pójdą konsole do gier czy smartfony. Handlowcy wypromują nowy gadżet, by powalczyć o zawartość portfeli rodziców. Wtedy rowery na prąd staną się zjawiskiem masowym. Sięgną po nie także dorośli chcący siłę nóg wesprzeć mocą silnika – zwłaszcza w dużych miastach, gdzie trasa z domu do pracy to często kilkanaście i więcej kilometrów do przejechania.
Masowa e-roweryzacja stanie się wyzwaniem dla bezpieczeństwa ruchu, bo rower na prąd ma lepsze przyspieszenie niż zwykły. Już dziś, w miarę jak rośnie masowy ruch na dwóch kółkach, klasyczni rowerzyści stają się coraz większym zagrożeniem dla pieszych, ale i siebie samych. Ci z nich, którzy nie mają samochodowego prawa jazdy, często nie mają też zielonego pojęcia o przepisach ruchu drogowego i wydaje im się, że pieszy to przeszkoda bez żadnych praw, nawet na przejściu przez ścieżkę rowerową. Osobiście doświadczam tego, umykając w popłochu przed takimi jeźdźcami apokalipsy na mojej codziennej trasie z metra do redakcji.
Pojawienie się szybszych jednośladów doprowadzi do wielu zmian. Po pierwsze, wróci obowiązkowa karta rowerowa. Po drugie, w miarę jak przybywać będzie kolizji i poszkodowanych, pojawi się konieczność wprowadzenie OC dla rowerzystów (np. jako opcja do innych ubezpieczeń). A po trzecie, wymusi to odseparowanie ruchu rowerowego od pieszego. Lwia część ścieżek rowerowych będzie musiała zostać przebudowana. I to będzie najbardziej kosztowny skutek nieoczekiwanego zwrotu w programie elektromobilności w Polsce.