Wyraźnie błyszczy Gdańsk, gdzie od początku roku przeładunki, w tym także te najcenniejsze, bo kontenerowe, zwiększyły się prawie o połowę. Przy tym polski port jest liderem europejskiego tempa wzrostu, za Gdańskiem plasują się Pireus, Barcelona, Zeebrugge, Algeciras i Antwerpia. Jeśli zestawić to ze spadkiem przeładunków w Hamburgu i Bremerhaven, serce rośnie.
Bo i nasza gospodarka się rozwija. 5-proc. wzrost produktu krajowego brutto w żadnej branży nie przejdzie niezauważony. W polskich portach przeładowuje się więcej samochodów, bo rośnie rynek motoryzacyjny, więcej węgla, bo przy drogiej ropie naftowej zwiększa się opłacalność eksportu tego nośnika energii.
Zimą rząd mówił o planowanych inwestycjach portowych na kwotę 25 mld zł. I po planach portów w Gdańsku i Gdyni widać, że strategia idzie właśnie w tym kierunku. Planowane są nowe nabrzeża, które pozwolą na zyskowny przeładunek kontenerów.
Imponujące dane o dynamice wzrostu przyćmiewa jednak świadomość, że nadal polskie porty w europejskim rankingu znajdują się na odległych pozycjach. Że tak jak jest to w transporcie lotniczym, Polska wystartowała do obecnego wzrostu z niskiej podstawy. Jeśli do końca roku wszystko pójdzie dobrze, a wskazuje właśnie na to rozwój sytuacji, Gdańsk ma szansę awansować z 14. na 13. miejsce w Europie. W przeładunkach kontenerów z 16. na 15. Polskie porty mają na swoim koncie tylko ok. 10 proc. kontenerowego biznesu, tyle że nie europejskiego, lecz bałtyckiego.
Jak będzie w kolejnych latach? Wszystko zależy od tempa inwestycji, w tym przede wszystkim od budowy portu centralnego (nie mylić z CPK), czyli sztucznego nabrzeża, na którym można byłoby pomieścić nowe terminale kontenerowe. Ale to niestety pieśń przyszłości. Miejmy nadzieję, że niedalekiej. Bo nie uda się przyspieszyć rozwoju np. Gdyni, jeśli nie będzie łatwiejszego dojazdu do portu. Inwestycje w dojazd do portu gdańskiego pokazały, jak wielkie znaczenie ma infrastruktura drogowa. Nie uda się także rozwojowe przyspieszenie, jeśli nie będzie rewitalizacji kolei.