Polacy poznali smak kredytów. Po latach, kiedy były one trudno dostępne i bardzo wysoko oprocentowane, nadszedł czas, kiedy uzyskuje się je stosunkowo łatwo, a ich koszt (często w umowach podawany w sposób, delikatnie mówiąc, nieco mylący) wydaje się niezbyt wysoki. Toteż pożyczamy na potęgę. Na koniec lutego zadłużenie obywateli RP wyniosło 272 mld zł i było aż o 75 mld zł większe niż przed rokiem.
Oczywiście kredyty udzielane przez banki stymulują popyt i w ten sposób zachęcają przedsiębiorców do powiększania produkcji. Kiedy jednak skala akcji kredytowej utrzymuje się na bardzo wysokim poziomie, może być szkodliwa zarówno dla gospodarki, jak i dla biorących pożyczki.
Pierwszą negatywną konsekwencją jest presja inflacyjna. Produkcja w pewnym momencie przestaje nadążać za wzrostem popytu, co firmy wykorzystują do zwiększenia cen. Jednocześnie rosną ceny materiałów i koszty produkcji, co zachęca do podwyżek cen następne firmy. Przy wysokim popycie pojawia się także zjawisko zwane jego przelewaniem. Część potrzeb zaspokajanych jest bowiem przez towary z importu, a zwiększony import pogarsza saldo handlu zagranicznego.
Ponadto, gdy słabnie tempo wzrostu gospodarczego, spada dynamika wynagrodzeń, firmy redukują zatrudnienie, niektóre osoby mogą mieć poważne problemy ze spłatą zaciągniętych kredytów. A to oznacza kłopoty dla banków. Jednoczesne wystąpienie takich problemów w wielu instytucjach finansowych może zagrozić stabilności całego systemu.
Dlatego warto bliżej się przyjrzeć strukturze naszego zadłużenia. Nie wygląda ona zbyt dobrze, bo spory jest udział kredytów drogich. Zadłużenie Polaków na kartach kredytowych wynosi 10 mld zł. I ten najłatwiejszy, a jednocześnie najdroższy kredyt wykazuje największą dynamikę wzrostu; w ciągu roku jego wartość zwiększyła się aż o 50 proc. Nieco rozważniej zaciągamy kredyty hipoteczne; przyrosły tylko o 30 proc. Na zakup domów i mieszkań pożyczyliśmy jednak ponad 120 mld zł. Wedle szacunków ekspertów bankowych do końca roku zadłużenie z tego tytułu ma wzrosnąć o 70 mld zł.