Jeśli jednak porównamy to z sytuacją w prywatnych spółkach, różnica bije w oczy. W państwowych firmach zwykle działa po kilka związków zawodowych, które licytują się w żądaniach, nie tylko podwyżek płac, ale także udziału w podziale zysku, albo domagają się zmian w kierownictwie. I często ich żądania prowadzą do powstawania strat.
Oczywiście zdarza się też, że chora jest sytuacja związkowców w firmach prywatnych – tam właściciele starają się nie dopuścić do powstania organizacji pracowniczych, a jeżeli to się stanie, ograniczają ich działania.
Silna pozycja związkowców w państwowych firmach to spadek po czasach PRL, gdy związki były częścią władzy państwowej. Po roku 1989 niestety nic się nie zmieniło, bo politycy – zwłaszcza przed wyborami – potrzebowali głosów tysięcy związkowców i ich rodzin. A czasem, w zamian za wzmocnienie pozycji związkowców, starano się kupić ich poparcie dla prywatyzacji. Zwykle bezskutecznie.
Jak rozwiązać ten problem? Jak uwolnić wielkie państwowe firmy od związkowego balastu? Pewnie można by ustawowo ograniczyć ich wydatki na działalność związkowców albo zmniejszyć liczbę związków w zakładzie. Ale to byłoby leczenie skutków, a nie przyczyny choroby, którą można zlikwidować tylko przez prywatyzację. Mówimy o tym bez przerwy, ale warto powtarzać, że w rękach państwa powinno pozostać tylko kilka firm o strategicznym znaczeniu dla gospodarki.
W prywatnych spółkach pracownicy będą mogli wywalczyć dla siebie tylko tyle, na ile pozwala rachunek ekonomiczny. Nikt nie będzie utrzymywał firm wyłącznie dla dobra pracowników. W państwowych zakładach ciągle to się zdarza.