Jako argument wytacza działa ciężkiego kalibru - czyli sztandarowy sukces państw nadbałtyckich, których gospodarki w ciągu ostatnich 3-4 lat rozwijały się w tempie nawet 7-10 proc. rocznie. Dla polityków to tylko woda na młyn krytyki przeciwników politycznych. Bo jeśli w 2007 r. wartość PKB Łotwy skoczyła o 10,3 proc., a Polski o 6,6 proc. to chyba coś jest nie tak? Mało kto zaprząta sobie głowę konsekwencjami ponadprzeciętnego wzrostu. Ważne jest tylko doraźne epatowanie statystykami, by dowieść, że aktualnie rządzący popełniają błąd za błędem. I tak już się dzieje od kilku kadencji z okładem.
Tymczasem argumenty za polską nieudolnością nikną w oczach. Jak prognozuje Economist Intelligence Unit PKB Łotwy wzrośnie w tym roku już tylko o 2,4 proc., a ubocznym efektem wzrostu jest inflacja sięgająca 15 proc. Dla porównania Polska ma się rozwijać dwukrotnie szybciej przy ponad trzykrotnie niższej inflacji. W tym momencie politycy i politycy-ekonomiści zapominają jednak o tym, że jeszcze niedawno chcieli by Polska była drugą Łotwą. Nadal twierdzą, że w kraju jest źle, bo przecież mogłoby być lepiej. Minister finansów i szef banku centralnego obrzucają się więc wzajemnie oskarżeniami, kto jest za to odpowiedzialny.
Panowie - żaden z was. W Polskiej gospodarce na tle problemów innych krajów Europy nie dzieje się źle. Wręcz przeciwnie — jest więcej niż dobrze. W końcu mieliśmy stać się drugą Irlandią, powielić sukces gospodarczy bez ewenementów w historii Europy. Tymczasem Irlandia, naczelny przykład teorii „jak dobrze mogłoby być, a wciąż nie jest” właśnie przeżywa kryzys. I nie kryzys, polegający na łotewskim spowolnieniu tempa z 10 do 2 proc. PKB Zielonej Wyspy się kurczy.
Może czas, byśmy sami docenili własny sukces gospodarczy. Bez przypisywania mu politycznych etykietek. Tym bardziej, że udało się to nie dzięki politykom i ekonomistom, ale dzięki ludzkiej przedsiębiorczości.
Skomentuj na blog.rp.pl/salik