Popatrzmy, ile w ich pomysłach wdzięku i sprytu. Bo najnowsza koncepcja resortu środowiska, by każdy kupujący auto płacił po 500 zł opłaty recyklingowej, jest nie tylko elegancka w swej prostocie, ale też sprawiedliwa i słuszna. Do tej pory taki haracz płacili tylko sprowadzający samochody z zagranicy. To jednak niesprawiedliwe, w końcu wszyscy jesteśmy równi wobec fiskusa. Kto więc sprzeciwia się najnowszej koncepcji urzędników, jest wrogiem równości. W dodatku naraża Polskę na gniew Komisji Europejskiej, która obłożenie opłatą tylko aut sprowadzanych może uznać za pogwałcenie zasady otwartego rynku.

Można oczywiście spytać, czy zasady równości i spokoju na linii Warszawa – Bruksela nie dałoby się zachować, w ogóle likwidując opłatę. Tyle że opłaty ekologiczne muszą stosować także inne branże, AGD i RTV na przykład. Znów więc pojawia się problem równości – tym razem prowadzenia biznesu. A kwestia starych aut rdzewiejących po lasach i na osiedlowych parkingach też nie jest bez znaczenia.

Komentarz ten nie byłby tak cierpki, gdyby nie świadomość tego, jak do tej pory urzędnicy gospodarzyli pieniędzmi, które dostali z opłaty ekologicznej od sprowadzonych aut. Pisaliśmy już o tym w „Rz”. Uzbierała się całkiem pokaźna suma – około miliarda złotych – ale szybko się okazało, że nie można wypłacić jej zakładom recyklingu – nie pozwalają na to przepisy. Biurokraci znaleźli więc rozwiązanie zastępcze – część pieniędzy wykorzystają na organizacje konferencji (ekologicznych, rzecz jasna). A że pieniędzy jest dużo, to spotkania te na pewno będą miały godną oprawę. Czy ktoś zagwarantuje, że tym razem będzie inaczej?