Po prawej stronie sceny politycznej nie ma większych dylematów: Polak jest tam, gdzie jego korzenie. Więc nad Wisłę emigranci wrócić powinni. Ba, nawet muszą – w końcu to przymus wewnętrzny. Zwłaszcza że uciekli nie dlatego, że nie czują się Polakami, ale dlatego, że ci, którzy wówczas rządzili, robili to źle. Ta logika wskazuje, że ucieczka to nic więcej niż strategiczny odwrót.

Ani miłość, ani korzenie, ani tym bardziej polityczne niechęci nie wydają się jednak tłumaczyć konieczności powrotu Polaków z Wielkiego Exodusu. Kolejne doniesienia medialne nie pozostawiają złudzeń – miłość tak, ale nie do ojczyzny, a do rodziny, korzenie – tak, ale raczej te wynikające z przywiązania do smaku polskiej kiełbasy, chleba i piwa, polityka – nie, bo im dalej od niej, tym spokojniej.

Czyżby więc politycy nie rozumieli obywateli? A ci chcą po prostu wygodnie żyć. Gdy nie ma granic, wiz i pozwoleń na pracę, jadą tam, gdzie życie jest bardziej znośne.

Ostatnio jednak emigranci zaczęli wracać. Niestety, politycy nie znajdą w tym fakcie wielu powodów do samozadowolenia. Stopniowy powrót Polaków do domu nie jest bowiem zasługą ani tych, co u władzy byli, ani tych, którzy są dziś. To nie w Polsce jest dużo lepiej, ale na Zachodzie – nieco gorzej. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, tymczasem pełzające po Europie spowolnienie gospodarcze pozbawiło perspektyw wielu polskich emigrantów. Dziś trudniej jest zaspokoić apetyt na społeczny i finansowy awans w Irlandii niż w Polsce. Gdy jednak gospodarka zwolni, także u nas, obie drogi – zarówno ucieczki na Zachód, jak i powrotu do Polski staną się równie mało atrakcyjne.

Dobrze by więc było, gdyby politycy przestali definiować problem z przeszłości, a pomyśleli, jak sprawić, by powrót do domu był dla milionów Polaków opłacalny.