Kryzys, jeżeli za jego początek przyjąć dzień bankructwa Lehman Brothers, trwa już sześć tygodni. W tym czasie wiele się wydarzyło. Kilka potężnych instytucji finansowych znalazło się na krawędzi bankructwa. Rządy i banki wielu krajów zapowiedziały wydanie miliardów dla ratowania sytuacji. Co najmniej dwa państwa europejskie znalazły się w poważnych tarapatach. W Rosji wymiotło z półek większość towarów. W sklepach pozostały tylko ocet i brylanty.
A w Polsce spokojnie. Produkcja przemysłowa wzrosła we wrześniu (kiedy kryzys światowy już trwał) w stosunku do miesiąca poprzedniego o 17 proc. (w ujęciu rocznym o 7 proc.). Zatrudnienie w sektorze przedsiębiorstw zwiększyło się w ujęciu rocznym o 5,2 proc. Przeciętne wynagrodzenie wyniosło 3171,65 zł (plus 11,3 proc. w porównaniu z ubiegłym rokiem).
Oczywiście dane te nie oznaczają, że Polska będzie wyspą szczęśliwości, którą ominą wszelkie zawirowania. Wskazują jednak ponad wszelką wątpliwość, że nagły, mocny i dość zaskakujący cios nie spowodował nokautu. Nasza gospodarka przyjęła go spokojnie i z godnością.
Czemu to zawdzięczamy? Moim skromnym zdaniem dość poprawnej polityce makroekonomicznej, a zwłaszcza temu, że udało się uniknąć popełnienia zbyt wielkich głupstw, do czego wielu namawiało.
Przypomnijmy. Przed kilku laty nie tylko Lepper, ale także Grzegorz W. Kołodko (który dzisiaj pisze, że kryzys przewidział i wiedział, jak uchronić przed nim świat) domagali się wydania środków z rachunku rewaloryzacyjnego NBP. (Nie była to jedyna propozycja poluzowania polityki monetarnej. Jeszcze 4 września na tych łamach pewien wybitny ekonomista ubolewał nad zbyt niskimi stopami procentowymi, małą monetyzacją polskiej gospodarki i za małą akcją kredytową).