Opowieści o zmierzchu jej siły to na razie chyba mrzonki. Warto przyjrzeć się tym reformom, bo podgrzewają temperaturę dyskusji o sposobach walki z kryzysem oraz pokazują dynamikę władzy na świecie. [wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/morawski/2010/01/26/ameryka-wciaz-rzadzi-swiatem/]Skomentuj na blogu[/link] [/b][/wyimek]

Zmiany w działalności instytucji finansowych w USA będą dwojakie. Po pierwsze, mają one zostać obciążone czymś w rodzaju podatku od aktywów, z którego dochody pokryją koszty ich ratowania przez państwo w razie upadku. Po drugie, banki finansujące swoją działalność z depozytów zostaną odcięte od możliwości handlu aktywami (np. akcjami lub obligacjami) na własny rachunek. Szczególnie ta druga propozycja wstrząsnęła światem finansów.

Prezydent USA wykonał mocny ruch do przodu i możliwe, że jest to podyktowane przesłankami politycznymi. Ale te reformy uderzają równocześnie w serce problemów leżących u źródeł kryzysu: ryzyko podejmowane przez instytucje finansowe przynosi im znaczące zyski, a jednocześnie koszty tego ryzyka ponoszone są przez społeczeństwo (bo wiadomo że państwo nie da upaść dużym instytucjom). Dlatego Obama proponuje zwiększenie kosztów finansowania banków i ograniczenie możliwości podejmowania przez nie ryzyka na własny rachunek. W ten sposób ma zostać zmniejszona dysproporcja między korzyściami a kosztami wynikającymi z podejmowanego przez instytucje finansowe ryzyka.

Te zmiany nie są oczywiście panaceum na całe zło i można mieć do nich zastrzeżenia. Ale spójrzmy na fakty z ostatniego roku. Kilka spotkań grupy G8, kilka szczytów G20, spotkania Bazylejskiego Komitetu ds. Nadzoru Bankowego, tysiące artykułów akademickich i prasowych, szczytów eksperckich – i nic, żadnych poważnych propozycji reform w światowych finansach.

Ostatnie dwa lata pokazały, że światowa gospodarka jest połączona coraz większą ilością zależności, że coraz więcej graczy chce mieć siłę głosu i wpływać na zmiany. Ale ostatni miesiąc pokazuje, że zarządzanie zmianami na świecie to wciąż jest gra niekooperacyjna. Decyduje jeden, najwyżej dwóch, a reszta się zgodzą, bo nie ma wyboru.