Nie wstrząsnęły, bo informacje zostały podane perfekcyjnie z punktu widzenia public relations. Gdy w ubiegły poniedziałek poinformowano, że Steve Jobs na jakiś czas przestaje kierować Apple (wartość rynkowa 300 mld dol.), bo postanowił „skoncentrować się na swoim zdrowiu”, w Europie kurs akcji spółki spadł nawet o 8 proc. Tego dnia giełdy w USA nie działały i reakcja w Europie mogła zapowiadać trzęsienie ziemi we wtorek w USA.
Czas, jaki dał Apple rynkowi na ocenę informacji, sprawił, że we wtorek spadki w USA były już niższe, a po podaniu po sesji świetnych wyników za IV kwartał 2010 r. w notowaniach pozagiełdowych kurs akcji Apple’a ruszył w górę. Jak napisała agencja Bloomberg, Apple jest dobrze naoliwioną maszyną, a to oznacza, że krótkoterminowo absencja Jobsa nie będzie miała wpływu na firmę, jej rozwój i wyniki. A że krótkoterminowe spojrzenie na rynek od lat dominuje, inwestorzy szybko przeszli nad tą informacją do porządku dziennego. Jobs jest chyba najbardziej charyzmatycznym prezesem na świecie. Choć jest niekwestionowanym numerem jeden w firmie, to ma doskonałego zastępcę – Tima
Cooka. Inwestorzy przekonali się o tym w 2009 r., gdy Cook przez kilka miesięcy kierował spółką w czasie, gdy Jobs przeszedł transplantację wątroby.
Czwartkową informację, że Eric Schmidt po dziesięciu latach odchodzi ze stanowiska szefa Google’a (wartość rynkowa 200 mld dol.), a jego następcą będzie Larry Page, współzałożyciel firmy, „New York Times” uznał za największy wstrząs w tej spółce w ostatniej dekadzie. I tu cała sprawa została rozegrana po mistrzowsku. Google najpierw po sesji podał dobre wyniki za IV kwartał, a potem, gdy tylko ogłoszono informację o zmianie szefa, Schmidt opublikował w korporacyjnym blogu wpis wyjaśniający motywy decyzji i jednocześnie na Twitterze poinformował o tym wpisie. Choć Schmidt niezwykle rzadko pisze coś na Twitterze, to 250 tys. osób prenumeruje jego wpisy. A gdy już wszystko było jasne, dwaj założyciele Google’a i Eric Schmidt znaleźli jeszcze czas na wywiad z „New York Times”.
Co to ma wspólnego z naszą giełdą? Teoretycznie niewiele, bo prezesów, których rynek uznaje za twórców sukcesu konkretnej spółki, dałoby się pewnie zliczyć na palcach obu rąk, a na dodatek tylko część z nich ma w firmie ewentualnych potencjalnych następców. W praktyce obie sytuacje są wskazówką, jak powinna się odbywać zmiana szefa, a właściwie przekazanie władzy, i jak ma to być komunikowane, by wyrządzić kursowi akcji, a więc inwestorom, jak najmniej szkód.