W sprawozdaniu za ubiegły rok TVP wyliczyła koszty realizacji misji na 978 mln zł – to 55 proc. całych przychodów spółki. A ponieważ wykazała ona zysk, śmiało można powiedzieć, że TVP uważa, iż misją jest ponad 55 proc. tego, co nadaje. W to jednak – nawet podkreślając różnice w definicji pojęcia „misja" – wyjątkowo trudno uwierzyć.
A nawet wyjątkowo trudno zobaczyć.
Gdyby bowiem TVP puszczała przez 55 proc. czasu publicystykę, programy o książkach, opery i spektakle teatralne, to w pozostałych 10 godzinach i 40 minutach dość trudno byłoby pomieścić np. teleturniej „Jaka to melodia?" oraz telenowele: „Moda na sukces" i „Ludzkie sprawy", filmy „Terminator" i „Dom, w którym mieszkało zło", oraz parę innych pozycji (wszystkie przykłady z wczorajszej ramówki TVP 1). Pewnie dałoby się przemycić te treści pod osłoną nocy. Tyle że jest dokładnie odwrotnie – to misję realizuje się wtedy, gdy trudno znaleźć w Polsce włączony telewizor.
Trwająca (z przeszkodami) cyfryzacja telewizji naziemnej to wyjątkowa okazja, by to, co jest misją, wyraźnie oddzielić od tego, co nią nie jest. Tylko wpierw trzeba to ustalić – jak pragnie Komisja Europejska. Dzięki cyfryzacji do wszystkich domów w Polsce mogłaby trafić np. TVP Kultura – z natury mało dochodowa, ale misyjna. Lecz żeby misję realizować, musiałaby z 221 mln zł abonamentu dostawać połowę, a nie 14 mln zł rocznie.