Czasy są tak dziwne, że powiedzieć można o nich wszystko. A jednak niektóre wypowiedzi zadziwiają. Tak jak opinia Josepha Stiglitza. Przekonuje on, że w przypadku takich krajów jak Hiszpania, Grecja czy Portugalia cięcia budżetowe i minimalizowanie wydatków publicznych to „recepta na więcej bezrobotnych, większą recesję, spowolnienie wzrostu i upadek gospodarki". A wszystko to prowadzi do „gospodarczego samobójstwa".
Josephowi Stiglitzowi, laureatowi Nagrody Nobla, można odpowiedzieć, że z kolei to, co on proponuje, prowadzi do politycznego morderstwa. Żadne społeczeństwo nie aprobuje redukcji osiągniętego już poziomu konsumpcji i każde reaguje protestami. Ale konsekwencją dalszego utrzymywania wysokiego deficytu może być tylko załamanie finansów publicznych i świadczeń społecznych. Jako człowiek starej daty upieram się, że każdy kryzys finansowy ma korzenie w sferze realnej.
Jak wynika ze statystyk dotyczących wspaniałego roku 2007, polski PKB per capita wynosił wówczas 16,5 tys. euro, w Hiszpanii i Grecji było to 30,8 tys., we Włoszech 31 tys., a w Niemczech 35,4 tys. euro. Trudno do końca zgodzić się z wnioskami płynącymi z analizy tych danych. Wynikałoby z nich, że wydajność „południowców" była dwukrotnie wyższa niż w Polsce i tylko o 15 proc. niższa niż w Niemczech.
Wygląda na to, że PKB Grecji i Hiszpanii na pewno, a Włoch prawdopodobnie był zawyżony sztucznym napędzaniem gospodarki metodą proponowaną przez Stiglitza. Tyle tylko, że jedno się nie sprawdziło. Luka popytowa ciągnąca gospodarkę nie chciała się zamknąć, a wręcz przeciwnie, kumulowała się w rosnącym długu publicznym.
Najpopularniejsza recepta na rozwiązanie kryzysu zadłużenia sprowadza się do uzyskania zewnętrznej pomocy finansowej (inna sprawa, czy jest to realizowane optymalnie) i do wewnętrznych reform fiskalnych. Rozwiązanie to wydaje się rozsądne, choć wymaga wyrzeczeń ze strony obywateli i determinacji ze strony polityków. I o jedno, i o drugie nie jest łatwo.