W żadnym wypadku. Jeśli strefa euro spowolni, nas też to dotknie, ale nie musi to być drastyczny spadek dynamiki PKB. Inwestycje ciągle stoją nieźle, a w ocenie n niektórych analityków, w przyszłym roku firmy mogą jednak częściej decydować się na inwestowanie w rozwój. Słaby złoty pomaga eksportowi, a z informacji agencji inwestycji zagranicznych wynika, że zachodni kapitał także chętnie będzie zaglądał nad Wisłę, aby tutaj rozwijać działalność. Spowolnienie więc – jeżeli nadejdzie – może mieć bardzo łagodny wymiar. Przypomnijmy, że indeks PMI w strefie euro spadł poniżej 50 pkt już w sierpniu. Polska, która ma silne powiązanie z Niemcami, to nie dotyczyło. U nas nastroje pogorszyły się dopiero w październiku, a dopiero w listopadzie spadł poniżej 50 pkt. Zaznaczmy jednak, że to wyłącznie pogorszenie nastrojów. Nienajlepsze wieści dobiegające ze strefy euro musiały w końcu odbić się na wizji perspektyw dla przemysłu. Jeśli jednak katastrofa nie nastąpi – a cały czas spora część ekonomistów w to wierzy – nic złego w przyszłym roku nas nie czeka. W tym kontekście czarny scenariusz ministra finansów brzmi jak bajka dla niegrzecznych dzieci. Czy potrzebna? Zapewne, bo wszystko może się zdarzyć i na wszystko trzeba być przygotowanym.
Jednak zamiast roztrząsać, co złego może się wydarzyć, obserwujmy co aktualnie dzieje się w gospodarce. Wielkość produkcji w listopadzie nie uległa większym zmianom. Zatrudnienie w sektorze przemysłowym wzrosło szesnasty miesiąc z rzędu, choć w bardzo słabym tempie. Spada za to sprzedaż i to wpłynie na dynamikę PKB. Spadek może jednak wcale nie być tak duży, jak próbują przekonywać pesymiści.