Według najnowszych danych Eurostatu w październiku sięgnęło 9,8 proc., ale bez pracy było prawie 23 proc. Hiszpanów czy 13 proc. Portugalczyków.
Żądanie ograniczenia napływu imigrantów najgłośniej słychać dziś jednak z Włoch, gdzie bezrobocie wynosi "tylko" 8,5 proc. Sęk w tym, że coraz więcej bezrobotnych w Italii to właśnie imigranci. W efekcie szybko rosną koszty ich utrzymania, w skali Wspólnoty liczone już w setkach miliardów euro. Żeby pokazać skalę problemu: w 2009 roku żyło w krajach UE ponad 31,8 mln imigrantów, a rok później już 32,5 mln, czyli 6,5 proc. populacji Wspólnoty.
Trudno polemizować z tezą, że dalszy napływ imigrantów, którzy coraz częściej zamiast szukać pracy, wolą żyć z zasiłków, skończy się dla Europy ekonomiczną katastrofą. Równie trudno jednak wskazać skuteczną receptę, jak temu zaradzić. Najprostsze wydaje się zniesienie licznych barier w handlu z krajami Trzeciego Świata. Jeśli ich mieszkańcy dostaną szansę wytwarzania (oczywiście dużo taniej niż w Europie) i sprzedawania nam bez przeszkód towarów, nie będą chcieli wyjeżdżać za pracą.
To postulat słuszny, jednak zupełnie nierealistyczny. Ci sami politycy, którzy dziś domagają się zatamowania fali imigracji, jutro będą bowiem bronili unijnych farmerów oraz subsydiów i dotacji, z jakich ci korzystają. Staną ramię w ramię ze związkowcami z Włoch, Niemiec czy Francji, którzy domagać się będą utrzymywania w tych krajach nieopłacalnej z biznesowego punktu widzenia produkcji, np. samochodów czy statków.