Jak zyskać na kryzysie finansowym - Gwiazdowski

Suwerenność walutowa jest cennym zasobem Polski. Fakt, że można ją wykorzystywać do optymalizacji ilości pieniądza w obiegu i stóp procentowych, jest nie do przecenienia – zauważa prezydent Centrum im. Smitha

Aktualizacja: 26.12.2011 03:26 Publikacja: 22.12.2011 19:07

Robert Gwiazdowski

Robert Gwiazdowski

Foto: Fotorzepa, Dariusz Majgier DM Dariusz Majgier

Mamy kryzys?! "To nie kryzys, to rezultat" – mawiał nieodżałowany Stefan Kisielewski, naśmiewając się z kolejnych odsłon kryzysu gospodarki socjalistycznej, które to określenie z lubością od trzech lat przypominam. Taki sam kryzys gospodarki socjalistycznej przeżywa bowiem strefa euro – bo prawdziwego kapitalizmu nie ma w niej już od dawna.

Okradanie dzieci  i wnuków

Gospodarka jest przeregulowana, podatki za wysokie – podobnie jak transfery socjalne. Panoszy się biurokracja, przy której działacze partii komunistycznych w krajkach byłego bloku wschodniego zasłużyliby na miano liberałów. Przewodnią rolę klasy robotniczej zastąpiono tylko przewodnią rolą tak zwanych "rynków finansowych", które zawłaszczyły dla siebie określenie "rynek" – tak jak onegdaj amerykańscy socjaliści zawłaszczyli dla siebie określenie "liberałowie", a prawdziwych liberałów – jak Miltona Friedmana – przezwali "konserwatystami".

Najpierw finansowano zwiększające się wydatki państwa (nad)opiekuńczego, konsumując oszczędności obywateli. Zaczęła rządzić idiotyczna zasada, której upust dał premier Tusk w swoim ostatnim exposé, mówiąc o podniesieniu o 2 punkty procentowe składki rentowej "po stronie pracodawców" (jakby miało to znaczenie dla kosztów pracy, po której "stronie" następuje podwyżka): że "przedsiębiorstwa nie są skłonne wydawać pieniędzy i dlatego istotna część środków, która wpłynie do budżetu państwa z tytułu podwyższenia składki, to są pieniądze, które w innym przypadku leżałyby raczej na lokatach, niż pracowały w gospodarce...". Jak ludzie czy przedsiębiorstwa mają oszczędności – to się one marnują! Jak zabiera im je rząd, to zaczynają "pracować".

Jak już przejedzono oszczędności, w celu dalszego pobudzania bieżącej konsumpcji, zaczęto bez skrupułów okradać przyszłe pokolenia – bo nie sposób inaczej określić zaciągania długów w imieniu naszych dzieci i wnuków, bez pytania ich o zdanie w przeświadczeniu, że przecież oni będą mogli przerzucić swoje długi na swoje dzieci i wnuki.

Kiedy się okazało, że dzieci rodzi się coraz mniej – a nie więcej, jak zakładała teoria – sięgnięto po premię z tytułu emisji pieniądza rezerwowego, początkowo dolara i trochę funta, a następnie euro. Pozwoliło ono na finansowanie rosnących deficytów. Jednak jeszcze w 2008 roku długi publiczne krajów strefy euro oscylowały średnio wokół  60 proc. Eksplozja nastąpiła w ciągu trzech ostatnich lat – długi przekroczyły średnio 80 proc. PKB.

Ten dramatyczny wzrost zadłużenia spowodowany był ratowaniem owych mitycznych "rynków finansowych" pieniądzem czysto spekulacyjnym – średnio- i długookresowymi pożyczkami z tychże "rynków finansowych". W efekcie dziś pozostał już tylko druk pieniędzy, do czego usilnie nawołują polityków ekonomiści z "rynków" finansowych.

Ale to nie pieniądze z Unii Europejskiej w dłuższej perspektywie czasu przyczyniają się do wzrostu naszego bogactwa. Owszem, to dobrze, że dzięki środkom unijnym mamy okazję szybszej rozbudowy infrastruktury – zwłaszcza drogowej. Ale po tych drogach ma ktoś jeździć – nie tylko na wakacje, ale z towarami od jednego przedsiębiorstwa do drugiego. To one generują największy "popyt" na te drogi.

Po zjednoczeniu Niemiec z zachodnich (dawna RFN) do wschodnich (dawna NRD) krajów związkowych przetransferowano ponad 2 biliony euro! I co? Ano nic. Bezrobocie jest tam wyższe niż w Polsce, a tempo wzrostu gospodarczego znacznie niższe! Pobudowane drogi wiodą do opuszczonych miejscowości i nie ma kto ich utrzymywać. Czy fakt ten nie jest w stanie przekonać polskich decydentów, że w dłuższej perspektywie czasu samo przepompowywanie pieniędzy z Unii do Polski niczego dobrego nam nie przyniesie?

Gospodarka to nie jedynie ani nawet nie głównie "wirtualny" sektor finansowy. Gospodarka to przede wszystkim przedsiębiorstwa działające w "realu", bo – jak pisał Adam Smith – to "nie pieniądze, ale reprezentowane przezeń dobra stanowią dochód jednostki albo społeczeństwa".

Trzy atuty

W tej realnej gospodarce dzieje się w Polsce całkiem nieźle. Posiadamy bowiem bardzo cenne zasoby.

Pierwszym jest nasze położenie geograficzne. Przez lata z politycznego punkt widzenia położenie między Niemcami i Rosją było naszym nieszczęściem. Dziś, z ekonomicznego punku widzenia, jest ważnym atutem. Leżymy przecież w centrum Europy, na skrzyżowaniu głównych szlaków handlowych. Rozumieją to doskonale firmy logistyczne, które budują w Polsce swoje centra usługowe.

Drugim są zasoby ludzkie. Jest nas ponad 37 mln. Ale nie to jest dziś najważniejsze. Niedawno minęła 30 rocznica stanu wojennego. Generał Jaruzelski, który zmarnował mi młodość, niechcący przyczynił się do demograficznego boomu, który może mi pomóc na starość. Jak nie mieliśmy co robić – robiliśmy dzieci. W Polsce i tylko w Polsce mamy wyż demograficzny wchodzący dziś na rynek pracy.

Młodzi, nieźle wykształceni ludzie, spragnieni sukcesu, przyzwyczajeni do pracy w "systemie ośmiogodzinnym" – czyli od ósmej rano do ósmej wieczorem. To nie jest nieszczęście – jak uważają niektórzy politycy – grożące bezrobociem, bo trzeba tym ludziom "dać pracę". To jest nasze najważniejsze aktywo ("asset") – używając języka ekonomii. Otwierają przed nimi granice inne kraje europejskie. A my opodatkowujemy ich pracę w Polsce podatkiem akcyzowym o stawkach jak na wódkę.

Już nawet eksperci OECD w swoim najnowszym raporcie "Taxing wages 2009 – 2010" traktującym o opodatkowaniu wynagrodzeń piszą, że pośrednie podatki konsumpcyjne mniej szkodzą gospodarce niż podatki bezpośrednie – zwłaszcza te obciążające pracę i nawołują do odwrócenia proporcji. W tej sytuacji o podwyższaniu składki rentowej można powiedzieć, cytując stary dowcip Jana Pietrzaka – "gdybym nie wiedział, że to głupota, pomyślałbym, że sabotaż".

Trzecim naszym zasobem jest suwerenność walutowa. W epoce pieniądza fiducjarnego, kiedy to stopy procentowe – zgodnie z obowiązującym "Ekonomicznym modelem standardowym" – są najistotniejszym elementem wpływania przez pierwotnego emitenta tego pieniądza (czyli banki centralne) na gospodarczą suwerenność. W tym zakresie możliwość wykorzystywania ich do optymalizacji ilości pieniądza w obiegu i stóp procentowych jest nie do przecenienia.

Bo jeśli stopy są ważne – to jak stworzyć jedną stopę dla gospodarek tak różnych jak niemiecka z jednej strony, grecka z drugiej i polska pośrodku? No chyba że ani podaż pieniądza nie ma znaczenia, ani stopy procentowe nie mają. Ale wtedy zlikwidujmy już dziś Radę Polityki Pieniężnej, która te stopy określa i niepotrzebnie się w tym trudzi.

Weźmy przykład ze Szwajcarii. Że nie mamy tylu manufaktur zegarków? Ano nie mamy, ale Copernicus już produkuje bardzo atrakcyjne czasomierze. Daleko im do dzieł mistrzów z Genewy, ale nie od razu Kraków zbudowano – do starego rynku, do którego Genewa się nie umywa. Że nie robimy tak wyśmienitych serów? Ano jeszcze nie robimy, ale polskie długodojrzewające Rubin czy Bursztyn – jak ktoś lubi sery z mleka krowiego – nie muszą się niczego wstydzić przy "szwajcarach". Czekolady od Wedla czy Bliklego naprawdę nie ustępują tym od Nestle czy Lindta. Dlaczego złoty nie może zacząć konkurować z frankiem?

Politycy muszą uwierzyć

Aby te wszystkie nasze zasoby wykorzystać, politycy muszą w nie uwierzyć! Ale nie wierzą i nigdy nie wierzyli. Na początku przemian ustrojowych zapewniali nas, że to "międzynarodowe koncerny" będą inwestowały w Polsce i tworzyły nowe miejsca pracy. To dobrze, że inwestują. Księgowi owych "międzynarodowych koncernów" porównują koszty pracy w Warszawie, Paryżu i Berlinie. Ale ile miejsc pracy mogą one stworzyć?

To w sektorze "Misi" (małych i średnich przedsiębiorstw), który wytwarza ponad 65 proc. polskiego PKB, zatrudnionych jest 75 proc. legalnie zatrudnionych Polaków (i oczywiście  100 proc. zatrudnionych nielegalnie).  A 70 proc. tych "Misi" nie ma żadnej ekspozycji kredytowej. Cały rozwój finansują ze środków własnych! Na pytania o kryzys, odpowiadają: "Jaki kryzys? My tak mamy od 70 lat!". Od 2004 roku polscy przedsiębiorcy zarejestrowali w Niemczech około 100 firm. Prawie 95 proc. z nich to mikroprzedsiębiorstwa. Wyobrażacie sobie Niemców robiących to samo w Polsce?

Rozumiem, że polscy politycy i analitycy mogą mieć kompleksy wobec kolegów z Zachodu. Polskie "Misie" ich nie mają. "Niech te Helmuty przyjadą do nas" – powiadają. "Popadają tu jak muchy. Przez pół roku sobie REGON nie załatwią".

Niektórzy utrzymują, że polska gospodarka będzie się rozwijała "dzięki" Niemcom. To wzrost gospodarczy naszych zachodnich sąsiadów ma poprawiać perspektywy gospodarki Polski. "Jeżeli roczny PKB ma się utrzymać powyżej 4 proc., musimy więcej konsumować. Żeby więcej konsumować, musimy więcej zarabiać. Płace będą rosły, jeśli będzie przybywało zamówień w firmach. Te zaś pójdą w górę, jeżeli będą kupowali od nas Niemcy" – jednogłośnie kilka miesięcy temu orzekli pytani o to w sondażu eksperci.

Marsjanie na zakupach

Rozwińmy tę światłą myśl. Aby "u nas kupowali Niemcy", to Niemcy muszą więcej konsumować. Żeby więcej konsumowali, muszą więcej zarabiać. Płace będą rosły, jeśli będzie przybywało zamówień w firmach. Te zaś pójdą w górę, jeżeli od Niemców kto będzie kupował? Amerykanie? Kontynuując: aby "u Niemców kupowali Amerykanie", to Amerykanie muszą więcej konsumować. Żeby więcej konsumowali, muszą więcej zarabiać.

Płace będą rosły, jeśli będzie przybywało zamówień w firmach. Te zaś pójdą w górę, jeżeli będą od Amerykanów kupowali... może Chińczycy? A może Marsjanie? Marsjan zostawmy na razie w spokoju i zastanówmy się, co i dlaczego mają kupować Chińczycy od Amerykanów, żeby gospodarka amerykańska się rozwijała, żeby Amerykanie mogli więcej kupować od Niemców, a Niemcy od Polaków? Mogliby chcieć kupić ewentualnie ten śmigłowiec, którym Foki leciały po Ben Ladena, albo samolocik, który przechwycili Irańczycy. Ale ich to im Amerykanie nie sprzedadzą. Z kolei podkoszulków to Chińczycy od Amerykanów kupować nie będą chcieli.

Więc wyobraźmy sobie, że do Niemiec zawitał kryzys. Co będą kupowali? Z pewnością większą wagę zaczną przywiązywać do wskaźnika: jakość/cena. I może zamiast czekoladek Nestle zaczną kupować więcej czekoladek od Bliklego! To w czasach kryzysu następują największe zmiany. Jak pisał Karol Darwin "stworzenia, które przeżyją, to nie te, które są najmocniejsze, ani te najbardziej inteligentne, ale te, które są najbardziej przystosowane do zmian". Polskie "Misie" należą do najlepiej przystosowanych, więc nie bójmy się kryzysu.

Autor jest profesorem prawa, adwokatem  i prezydentem Centrum im. Adama Smitha

Mamy kryzys?! "To nie kryzys, to rezultat" – mawiał nieodżałowany Stefan Kisielewski, naśmiewając się z kolejnych odsłon kryzysu gospodarki socjalistycznej, które to określenie z lubością od trzech lat przypominam. Taki sam kryzys gospodarki socjalistycznej przeżywa bowiem strefa euro – bo prawdziwego kapitalizmu nie ma w niej już od dawna.

Okradanie dzieci  i wnuków

Pozostało 97% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację