A dlaczego nie pójść jeszcze dalej? Może państwo powinno zająć się zarządzaniem naszymi oszczędnościami, oczywiście po tym, jak ludzi do tego oszczędzania ustawowo zmusi?
Na przykład określony prawnie odsetek naszych pensji automatycznie trafiałby do specjalnych funduszy inwestycyjnych, podobnie jak teraz do ZUS i OFE. Te fundusze dzieliłyby środki pomiędzy lokaty bankowe i obligacje skarbowe. Cały proces byłby objęty surowym nadzorem państwa, więc byłby ultrabezpieczny. Oczywiście, stopa zwrotu z naszych wymuszonych oszczędności byłaby niska, bo przecież stanowi ona premię za ryzyko.
Taki pomysł, na ile wiem, w debacie o Amber Gold jeszcze się nie pojawił, co dość zaskakujące, biorąc pod uwagę dominujący w niej paternalizm. Wielu komentatorów zdaje się sugerować, że wszystko, co objęte kontrolą rządowych instytucji, jest bezpieczne, a co się tej kontroli wymyka, musi być szwindlem.
Osobiście nie potrafię zrozumieć, dlaczego publiczne instytucje, które składają się z ludzi równie omylnych jak ci, nad którymi sprawują władzę, miałyby być gwarantem naszego bezpieczeństwa? Dlaczego miałbym wierzyć, że te same instytucje, które przez trzy lata działalności Amber Gold nie były w stanie wykryć w jego działaniu nieprawidłowości, choć miały takie podejrzenia, staną się niezawodne, gdy tylko parabanki zaczną im formalnie podlegać? Ostatni kryzys w USA dość wyraźnie dowiódł, że do nadużyć może dochodzić także na oczach nadzorców, bo jego ośrodkiem nie były nieregulowane (dotąd) fundusze hedgingowe, ale regulowane banki, które zachęcane przez władze napompowały bańkę kredytową.
W aferze z Amber Gold też państwo się nie sprawdziło, choćby dlatego, że zawiodło na polu edukacyjnym. To, że nie ma zysków bez ryzyka, powinien wiedzieć każdy uczeń, który przeszedł przez nasz – publiczny – system edukacyjny. Sugerowanie, że odpowiedzią na zaistniałą sytuację jest więcej państwa, jest jak leczenie kaca wódką.