Krugman to jeden z najbardziej wybitnych, błyskotliwych, inteligentnych i ... znienawidzonych współczesnych ekonomistów. Nic dziwnego, że jego opinia w sprawie euro odbiła się w Polsce szerokim echem. I ja wezmę ją pod lupę, a krytykom Krugmana przypomnę, że w tej akurat sprawie powtarza argument śp. Miltona Friedmana i wielu wielu innych ekonomistów.
Argument jest następujący. Zdarza się, że gospodarka doznaje szoku, po którym jej obywatele muszą nieco zbiednieć. W gospodarce to mogą być różne wydarzenia: kryzys finansowy, spadek popytu na dobra produkowane w danym kraju itd. Zbiednieć zaś można na dwa sposoby: albo obniżyć ludziom pensje, albo obniżyć międzynarodową wartość waluty, w jakiej mierzone są te pensje. Krugman uważa, że ta pierwsza opcja to pułapka, bo prowadzi do wysokiego bezrobocia, długiej depresji popytu wewnętrznego i skazuje kraj na łaskę niepewnego popytu zewnętrznego, czyli eksportu (problem pojawić się też może w sytuacji nagłego przyspieszenia wzrostu gospodarczego, ale to dłuższy temat).
Odpowiedź zwolenników euro może iść w dwóch kierunkach.
Albo powiada się, że powyższa argumentacja jest nietrafiona, bo można wprowadzić takie instytucje rynku pracy, które ułatwią obniżanie płac w reakcji na nieoczekiwane szoki (tudzież mówi się, że takim szokom można zapobiec). Albo Krugmanowi przyznaje się rację, ale wskazuje się, że alternatywa w postaci systemu kilkudziesięciu walut różnych krajów o wielkich ambicjach politycznych może być bardziej kosztowna.
Kogo słuchać? Krugman ma naturalnie rację, że euro w obecnej formie może być źródłem niestabilności. Koronny przykład: przed 2008 r. Hiszpania nie popełniła w polityce gospodarczej większych błędów niż np. Wielka Brytania, a płaci koszty wręcz drastycznie większe. Nie powinniśmy więc przystępować do strefy euro dopóki dokładnie nie zanalizujemy przyczyn, długotrwałych kosztów i wniosków z obecnego kryzysu w strefie. A to może zająć wiele lat.