Pan Piotr Aleksandrowicz w demokracji i chęci polityków, by przypodobać się wyborcom, widzi główne źródło zahamowania wzrostu gospodarczego. Natomiast pan Ignacy Morawski za najważniejsze działanie prowadzące do dobrobytu uważa umacnianie instytucji demokratycznych. I za pierwszym, i za drugim poglądem przemawiają istotne racje. Nikt nie zaprzeczy, że obecny kryzys w krajach południa Europy został „wyprodukowany" przez polityków. Podobnie jak trudno zanegować fakt, że większość rozwiniętych państw świata to kraje demokratyczne (są wyjątki, bardzo specyficzne, np. Singapur). Skoro obie strony mają rację, jądro sporu musi być gdzie indziej. W tym przypadku chodzi o wolność w ogóle i wolność gospodarczą. Wzrost gospodarczy wymaga wolności przy podejmowaniu decyzji ekonomicznych (i ta we wspomnianym państwie niedemokratycznym istnieje). Ale potrzebuje także, przynajmniej po przekroczeniu granicy pierwotnej industrializacji, wolności politycznej. Jej brak staje się hamulcem rozwoju gospodarki. Dyktatura polityczna nie jest jednak jedynym źródłem ograniczania wolności. Coraz częściej ma to miejsce także w państwach demokratycznych. Dzieje się tak poprzez wzrost obciążeń fiskalnych. Wszystkie badania pokazują, że wzrost wydatków finansów publicznych w relacji do PKB jest negatywnie skorelowany z dynamiką gospodarki. Drugi niekorzystny czynnik to poszerzanie sfery regulacji. Oba te działania wymuszane są przez obywateli przekonanych o omnipotencji państwa i domagających się od władzy zarówno podnoszenia stopy życiowej, jak i usuwania negatywnych skutków zjawisk gospodarczych. A politycy mają dobre powody, aby udawać, że owe żądania chcą spełnić. Dlatego nie mogą zwiększać dyscypliny finansów publicznych, bo – jak to kiedyś pięknie powiedział minister finansów Grecji – „wkrótce są igrzyska i Grecy nie mogą być smutni." Chętnie także uruchamiają programy popychania kijkiem Wisły, bo kiedy Wisła wreszcie do Gdańska dopłynie, przedstawią to jako swój sukces. Ostatni tydzień dostarczył dwóch dobrych przykładów na przedstawione mechanizmy ograniczania wolności. Pierwszy to Narodowy Program Zatrudnienia przygotowany przez PiS. Obiecuje 1200 tys. nowych miejsc pracy, ale kosztem dodatkowego, 2,75-proc. opodatkowania kosztów pracy. Ów podatek (żartobliwie nazywany składką i opłatą) podniósłby koszty ponoszone przez firmy o jakieś 1,5 pkt proc., obniżając o tyle samo ich rentowność. Niby niewiele, ale dla firm, których zyski są bliskie zeru, oznaczałoby to bankructwo lub przynajmniej konieczność cięcia kosztów i redukowania zatrudnienia. Dlatego bilans owych dwukierunkowych zmian byłby ujemny bądź zerowy. Przykład drugi to prawo budowlane. Do narzekań na jego uciążliwość dorzucę wyliczenie czasu potrzebnego na zbudowanie kawałka muru. Otóż w Polsce jest on kilkunastokrotnie dłuższy niż w USA. I to nie dlatego, że polski murarz jest bardziej leniwy niż amerykański, ale dlatego, że inwestor w Polsce musi się więcej nachodzić, aby uzyskać zgodę na postawienie muru (na pozwolenie na budowę czeka się 180 dni!). Na szczęście trwają prace nad uproszczeniem prawa. Komisja Kodyfikacyjna uzgodniła już, że prawo nie powinno regulować szerokości stopnia schodów i wysokości komina. Jak dobrze pójdzie, to może kiedyś dojdzie do wniosku, że państwo i władze lokalne w ogóle nie mogą niczego narzucać obywatelowi będącemu dysponentem działki na terenach dopuszczonych do zabudowy. Tak byłoby lepiej. Ale nawet jeżeli ustawodawca zatrzyma się w pół drogi i nada takie prawo tylko obywatelom, którzy mają ukończone 80 lat i posiadają pisemną zgodę obydwojga rodziców, to i tak taką częściowo wolnościową demokrację będę wolał od (uwaga: oksymoron) liberalnej dyktatury.