Białoruski dyktator wymarzył sobie atomową elektrownię, choć w kasie państwa nie ma na to ani dolara. Nic nie szkodzi. Wystarczy by w przetargu zwyciężył bratni koncern, a bardzo droga inwestycja, stanie się faktem.
Bratni koncern nie tylko wszystko zbuduje, dowiezie i odpali, ale i zrobi to za własne pieniądze. Potem przez kilkadziesiąt lat będzie elektrownią zarządzał i zarabiał na sprzedaży prądu, ale to przecież logiczne, że nikt nie wykłada 5 mld dol. z prostej miłości do wąsatego dyktatora.
W ten sposób za pięć lat Białoruś dołączy do krajów z energią jądrową, a my wciąż będziemy dyskutować gdzie, kiedy i za ile zbudować własną siłownię. Najważniejsze pytanie: czy chcemy prądu z atomu? wciąż pozostaje bez odpowiedzi. A jeżeli tej odpowiedzi nie ma, to wszystkie inne pytania nie mają sensu.
I zaraz cała inwestycja przestanie mieć jakikolwiek sens, bo zostaniemy dokładnie otoczeni elektrowniami, z których prąd kupimy taniej, niż byśmy się w końcu zdecydowani na budowę własnej.
No i o to chodzi - powie każdy, dla kogo rachunek ekonomiczny jest na pierwszym miejscu. I będzie miał rację...ale. I tu jest swoje „ale", bo oprócz rachunku ekonomicznego w energetyce liczy się także tzw. niezależność lub uzależnienie od źródeł energii.