Jestem pewien, że wystarczająco regularnie, by stało się to irytujące. Zwłaszcza że kontakt w drugą stronę zwykle jest czasochłonny i uciążliwy. Żeby załatwić przez telefon najprostszą sprawę w banku czy firmie ubezpieczeniowej, trzeba przebić się przez gęstą sieć automatycznych systemów, wcisnąć x kolejnych przycisków, a następnie odczekać w kolejce, by wreszcie skontaktować się z odpowiednią osobą. Oczywiście o ile ktoś wytrzyma kilka czy kilkanaście minut słuchania melodyjki przerywanej formułką: „Przepraszamy, wszyscy nasi konsultanci są zajęci. Proszę czekać".
Niektórzy szukają rozwiązania na własną rękę. Pewien Brytyjczyk Lee Beaumont odbierał w miesiącu 30 połączeń od telemarketerów. Stało się to na tyle uciążliwe, że Beaumont założył linię premium i traktował natrętów jako źródło dochodu. Podłączenie płatnej linii kosztowało go w 2011 r. 10 funtów. Za minutę połączenia z jego numerem rozmówca płacił 10 pensów, z czego 7 trafiało na konto Beaumonta. Fortuny wprawdzie się nie dorobił, ale w ciągu dwóch lat linia przyniosła mu 300 funtów zarobku. Liczba niechcianych połączeń spadła do 13 miesięcznie.
Aby działać zgodnie z prawem, Brytyjczyk musiał oczywiście dopełnić formalności, m.in. zgłosić nowy numer we wszystkich instytucjach, które mogły być zainteresowane kontaktowaniem się z nim. Posiadanie płatnego numeru wiąże się również dla Beaumonta z koniecznością podawania dokładnego kosztu połączenia każdemu, kto dzwoni z ofertą, jak również rozpatrywania ewentualnych skarg. Fakt jednak, że cel osiągnął. Ciekawe, czy w przypadku, gdyby rodzimi telemarketerzy musieli płacić za możliwość wciśnięcia nam kolejnej superoferty, też byliby tak chętni do zajmowania nam czasu?
Swoją drogą bezczelność przedstawicieli niektórych firm staje się niewyobrażalna. Znany jest mi przypadek użytkownika jednej z sieci komórkowych, który – zmęczony nieustannym wciskaniem sobie kolejnych planów taryfowych i rzekomo darmowych minut – wycofał zgodę na otrzymywanie informacji handlowych. Firma potwierdziła ten fakt stosownymi esemesami. Pierwszy telefon przyszedł po tygodniu. Pani z biura obsługi bez najmniejszego zająknięcia twierdziła, że tego numeru nie ma na specjalnej liście. Po ostrej reakcji abonenta niechętnie przyznała rację. Od tamtej pory przedstawiciele operatora dzwonili jeszcze dwa razy. Zawsze bez cienia zażenowania. Cierpliwość znajomego abonenta jest już na wyczerpaniu. Po następnym niechcianym telefonie skieruje sprawę do stosownych instytucji. O wypowiedzeniu umowy nie wspominając. Operator pewnie płakać po nim nie będzie. Cóż, taka kultura.