W biznesie słowo „rewolucja" jednym kojarzy się dobrze, innym źle. Tym, którzy ją wywołali, może umożliwić dokonanie przetasowania na rynku, podbicie nowych segmentów czy zwiększenie zysków. Dla tych, którzy nie będą w stanie odpowiednio szybko dostosować się do nowych warunków, może oznaczać utratę udziałów w rynku i pogorszenie wyników.
Na poziomie krajów rewolucja, szczególnie w swojej początkowej fazie, kojarzy się raczej źle. Wywołuje chaos, niepewność, cierpienie. Obserwując rozwój sytuacji na Ukrainie, mając na uwadze arabską wiosnę oraz pamiętając transformację w Polsce, staram się jednak patrzeć na rewolucję z nieco innej perspektywy.
Warto przypomnieć sobie polską lekcję
Rewolucja oznacza, że w społeczeństwie budzi się świadomość, co w dłuższym okresie może (acz nie musi) doprowadzić do demokratyzacji kraju i urynkowienia gospodarki. Budzenie się świadomości to proces, który postępuje m.in. dzięki mobilności i nowoczesnym kanałom komunikacji. To jest proces, który można zakłócić, ale którego nie można zatrzymać.
Nie wolno przegapić dobrego momentu na wejście do gry. I warto pogłębiać wiedzę o nowych rynkach, by nie „skakać na główkę do pustego basenu", gdy dobry moment nadejdzie.
Mieszkańcy mniej rozwiniętych krajów nie żyją w oderwaniu od tego, co dzieje się w innych częściach globu. Nawet w krajach o bardzo wysokim poziomie cenzury społeczeństwa nie są zupełnie odcięte od informacji ze świata, dzięki czemu posiadają wiedzę (mniejszą lub większą) o tym, jak żyje się w innych miejscach. Mają świadomość zdobyczy cywilizacyjnych, z których korzystają ludzie innych narodowości, i chcą z tych zdobyczy korzystać. I prędzej czy później te aspiracje się zmaterializują, czego mogliśmy być świadkami w Polsce.