PiS zażądał wczoraj od premiera „rzetelnej informacji" o tym, co się wydarzyło oraz „jakie zabezpieczenie będzie wprowadzał rząd Donalda Tuska, żeby Grupa Azoty pozostała pod kontrolą Skarbu Państwa".
Czytając wszystkie te komentarze, można dojść do wniosku, że transakcje, w których właściciela zmieniło 2,8 proc. akcji producenta nawozów z Tarnowa, nie tylko sprawią, że Grupa Azoty wkrótce pisana będzie cyrylicą, ale wręcz zachwieją bezpieczeństwem energetycznym kraju.
Nie wydaje się to scenariuszem prawdopodobnym. Sytuacji w akcjonariacie Azotów nie można jednak lekceważyć. To grupa zużywająca niemal jedną piątą gazu w Polsce (głównie rosyjskiego), największy klient PGNiG. A dywersyfikacja dostaw gazu i uniezależnienie się od Moskwy jest przecież jednym z najważniejszych – i najdroższych – wyzwań, przed jakimi stanie polska gospodarka. Zmian w Azotach nie można lekceważyć dlatego, że mamy do czynienia z inwestorem właśnie z Rosji, gdzie nie sposób oddzielić biznesu od polityki. Ostatnie miesiące udowodniły zaś, że polityka prowadzona przez Kreml może być zupełnie nieobliczalna i niebezpieczna dla sąsiadów.
Warto też pamiętać, od czego zaczęło się całe zamieszanie. Acron próbował już wrogiego przejęcia polskiej firmy dwa lata temu. Rząd zareagował wtedy zdecydowanie – tarnowskie Azoty wzmocniono fuzją z Puławami, a do statutu spółki wprowadzono zapisy, które przynajmniej teoretycznie dobrze zabezpieczają interesy Skarbu Państwa. Pożar ugaszono sprawnie i skutecznie.
Ale właśnie w tym tkwi problem. Jako wyborcy powinniśmy przecież wymagać od rządu strategicznego planowania, przewidywania potencjalnych zagrożeń, a nie tylko reagowania na te, które już się pojawiły. Tym bardziej że np. w związku z pozbywaniem się akcji przez OFE sytuacji podobnych do tej w Azotach może przybywać, także z udziałem rosyjskich spółek. A pospolite ruszenie broniące Jasnej Góry nie musi być skuteczne za każdym razem.