Przychody firm się kurczą, a ich zadłużenie rośnie. Sektor górniczy wytwarza dziś ledwie 3 proc. polskiego PKB brutto, a na tonę wydobywanego „czarnego złota" aż kilka kolejnych ton jest marnowanych. W efekcie trudno wygrać z tanim surowcem importowanym ze Wschodu.

Sytuacja jest trudna, ale nie beznadziejna. Można ją uzdrowić, bo fatalna kondycja polskiego górnictwa nie wynika wcale z barier technologicznych czy geologicznych, lecz jest warunkowana względami społecznymi. Sektor stał się bowiem zakładnikiem związków zawodowych. Rozrzutne płace, trzynastki, czternastki, premie, barbórki stały się górniczym przywilejem, ale też gwoździem do trumny tego sektora. Dziś ponad 60 proc. kosztów wydobycia stanowią wynagrodzenia. Restrukturyzacja zatrudnienia, urealnienie płac, zamknięcie niektórych kopalń powinno być pierwszym krokiem ku wydobyciu górnictwa z dna.

Ale zmiany w polskim węglu, choć niezbędne i oczywiste, wydają się mało realne. Koszty społeczne i polityczne takich reform byłyby bardzo wysokie. Trudno wyobrazić sobie, by którakolwiek z rządzących ekip odważyła się mieszać przy wynagrodzeniach górniczych, a tym bardziej pozwoliła na redukcję zatrudnienia. Tysiące niezadowolonych górników to nie tylko groźba strajków, ale również, a może przede wszystkim, tysiące niezadowolonych wyborców. Tysiące zwolnionych osób to z kolei kolejne rosnące wskaźniki bezrobocia i woda na młyn dla każdej opozycji. Wydaje się, że na te niezbędne zmiany w sektorze zdecydowałby się tylko polityczny samobójca. Jednak Margaret Thatcher się udało.

Może już czas podjąć ryzyko i odpolitycznić polski węgiel, póki nie jest za późno. Górnicy muszą zdać sobie sprawę, że nie uda im się uratować wszystkich kopalń i wszystkich miejsc pracy.