Czy ktoś tego chce czy nie, nie przystaje on do dzisiejszych czasów. Jest jak trabant albo stary magnetofon Grundig: pokrył go kurz historii. Trudno się zresztą dziwić, skoro powstał 40 lat temu. Wtedy, w 1974 roku, przy KC PZPR powołano Instytut Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu, Leonid Breżniew został odznaczony Krzyżem Wielkim Orderu Virtuti Militari, podpisano też umowę z Fiatem na projekt poloneza.
Czy kodeks pracy odpowiada obecnym warunkom społeczno-gospodarczym? Oczywiście – nie. Przepisy w nim zawarte odnosiły się przecież do państwowych molochów. Dziś aż 99,8 proc. polskich przedsiębiorstw to małe i średnie firmy, do których działalności treść kodeksu nie przystaje. Dlatego należy go przebudować w duchu zachowania równowagi na linii pracodawca–pracownik.
Choć kodeks pracy był nowelizowany aż 83 razy, to ciągle nie w pełni przystaje do rzeczywistości. Przepisy muszą sprostać wyzwaniom wynikającym z globalizacji i dostępu do internetu. W 1974 r. takie pojęcia, jak: „telepraca", „co-working", „leasing pracowniczy", „outsourcing", „job-sharing" czy „work-sharing", nie były znane.
Głównym celem tego dokumentu jest ochrona praw pracowniczych. A powinno nim być ułatwienie tworzenia nowych miejsc pracy. Bo nam wszystkim chodzi o to, by jak najwięcej osób było zatrudnionych LEGALNIE, na podstawie przepisów prawa pracy! Mało elastyczne regulacje, których domagają się koledzy związkowcy, prowadzą do rezygnacji z zatrudnienia pracowniczego i rozrostu szarej strefy.
Kodeks pracy należałoby odchudzić, bo przewiduje wiele obowiązków czysto administracyjnych, dotyczących np. ewidencji czasu pracy czy archiwizowania dokumentacji pracowniczej. Są one szczególnie uciążliwe dla małych firm, w których nie ma działów kadr. Ponadto w kodeksie powinny się znajdować wyłącznie najważniejsze normy prawne, szczegółowe regulacje można przenieść na poziom firm. Spróbujmy pozostawić więcej przestrzeni dla stron stosunku pracy i partnerów społecznych. Oni lepiej od ustawodawcy wiedzą, co dla nich dobre.