To przełom, na który czeka przede wszystkim Europa, a który prezydent Stanów Zjednoczonych zapowiedział podczas wizyty w Polsce na początku czerwca. – Uzgodniliśmy, że jest jeszcze więcej kroków, które musimy podjąć celem dywersyfikacji źródeł energii w Europie. Jest to bardzo ważne nie tylko dla gospodarki Europy, ale również dla jej bezpieczeństwa – mówił wtedy amerykański prezydent.

I mamy już konkret. Na razie zgodę na eksport ropy dostały dwie firmy z Teksasu. Miejmy nadzieję, że to dopiero jaskółka zmian.

Według ekspertów od przyszłego roku USA mogą eksportować już ok. 700 tys. baryłek na dobę. Wydaje się, że to sporo. Ale pamiętajmy, że nawet przyjmując, iż całość trafiałaby do Europy, zaspokajałoby to raptem kilka procent rocznego zapotrzebowania całej Unii (w ubiegłym roku przekroczyło 3,5 mld baryłek). To wciąż za mało, by Stary Kontynent odczuł zmianę i mógł ten kierunek traktować jako prawdziwą dywersyfikację dostaw wobec surowca rosyjskiego (dziś stanowi on ponad 31 proc. ropy trafiającej na rynek UE), ale to jasny sygnał, że coś się zaczyna dziać.

Mam nadzieję, że jesteśmy świadkami przełomu, który pozwoli reszcie świata skorzystać na amerykańskiej rewolucji łupkowej – i mam tu na myśli także gaz ze złóż niekonwencjonalnych, na który Europa czeka. Według ekspertów do 2020 r. USA mają się stać globalnym liderem produkcji ropy, wyprzedzając Arabię Saudyjską i Rosję.

Lekka ropa z łupków przed zezwoleniami na eksport była w USA ?o ok. 20 dol. tańsza od amerykańskiego gatunku WTI, który kosztuje dziś ok. 94 dol. Dla porównania – gatunek Brent z Morza Północnego kosztuje ok. 115 dol., ?a ciężki rosyjski Ural – ok. 111,6 dol. Amerykańska ropa powinna więc też być atrakcyjna cenowo, nawet wliczając koszty transportu.