Podziwiam trwającą od kilku lat biznesową ekspansję rosyjskiego koncernu Rosatom, bardzo sprawnie zarządzanego przez byłego premiera Siergieja Kirienkę. Ten 52-letni dziś menadżer, z zawodu inżynier budowy okrętów, potrafił uczynić z wielkiego (350 tys. pracowników) państwowego koncernu obarczonego piętnem czarnobylskiej katastrofy, nowoczesne przedsiębiorstwo, które technologicznie dogoniło świat w jednej z najtrudniejszych dziedzin.
Kierienko nigdy nie bał się trudnych decyzji. W 1998 r mając 32 lata został najmłodszym premierem Rosji (dostał przydomek kinder-niespodzianka) i przeprowadził od razu niezbędną wtedy dewaluację rubla, na którą wcześniej Kreml nie mógł się zdecydować. Zapłacił za to dymisją, gdy wkurzony Borys Jelcyn zorientował się, że młody premier idzie pod prąd prezydenckich obietnic.
Na Kirienkę postawił Putin, powierzając mu przestrzały Rosatom. Nowy szef szybko wprowadził zmiany mające wyprowadzić rosyjską energetykę jądrową z cienia Czarnobyla. Opowiadał mi o tym prof. Andrzej Strupczewski, który zna rosyjskie elektrownie jądrowe jak mało kto na świecie. Przez sześć lat był ekspertem IAEA i Komisji Europejskiej ds. bezpieczeństwa reaktorów. Odbył 30 misji w 12 krajach. Szczególnie często bywał w Rosji.
– Wnioski z Czarnobyla wyciągnęli szybko – oceniał profesor w rozmowie z „Rz". – Wprowadzili zasady bezpieczeństwa obowiązujące w siłowniach amerykańskich. Co roku adaptują do swojego prawa dużo zachodnich przepisów dotyczących energetyki jądrowej. Ich specjaliści jeżdżą na szkolenia do Belgii, Anglii czy Niemiec.
Jak jest to ważne mogłam się przekonać wchodząc do sarkofagu zniszczonego reaktora w czarnobylskiej elektrowni. Są tam pomieszczenia, gdzie człowiek może przebywać bezpiecznie przez 5 sekund lub przez 20 sekund, a są gdzie w ogóle nie może, bo skażenie tam takie, że jeszcze 20 tys. lat będzie powyżej wszelkich norm.