Żaden – w końcu zrezygnował, uznając, że korzyści wynikające z podpisania nowej umowy nie są warte aż takiego zachodu.

Podobnych sytuacji było znacznie więcej. Słysząc o tej drodze przez mękę, Polacy latami nie palili się do zmiany sprzedawcy energii. Bo też wybór dany im przez regulatora był tak naprawdę iluzoryczny i sprowadzał się do tego, czy chcą, by prąd dostarczała wielka firma X czy równie duża Y, które siłą rzeczy ceny miały bardzo podobne. Wystarczy spojrzeć na liczby – możliwość zmiany mamy już od 2007 roku, ale do końca 2010 r. skorzystało z niej około 9 tysięcy klientów (łącznie gospodarstw domowych i firm, które mogą zmieniać dostawców już od 2000 r.).

Wystarczyło jednak, aby na rynek zaczęła zaglądać prawdziwa konkurencja (coraz więcej niezależnych dostawców, zdecydowanie mniej formalności, załatwianych zresztą najczęściej przez nowego sprzedawcę, oferty dopasowane pod konkretne grupy odbiorców), a sytuacja diametralnie się zmieniła. Tylko w pierwszych pięciu miesiącach tego roku z możliwości zmiany dostawcy prądu skorzystało 85 tysięcy klientów. A zgodnie z najnowszymi prognozami Urzędu Regulacji Energetyki do końca 2015 r. liczba ta wzrośnie do miliona.

Można powiedzieć – to i tak mało, przecież uprawnionych do zmiany jest 16 mln podmiotów. Dziś firmy energetyczne wciąż są jednak spętane taryfami, które na ceny prądu dla gospodarstw domowych ustala regulator. Jeśli cena jest sztywna i ustalona odgórnie, trudno o prawdziwą walkę konkurencyjną. Dlaczego więc nie zrezygnować z taryf? Ktoś pewnie uznał, że to ryzykowne politycznie – w końcu nie będzie wtedy gwarancji, że ceny nie wystrzelą w górę (chociaż prawdopodobieństwo takiego scenariusza wydaje się nikłe). Ale skoro tak, to można przecież wypracować mechanizm, który chroniłby konsumentów i nie ograniczał spółkom energetycznym pola do obniżek cen sztywnymi taryfami. Korzyści wynikające ze zmiany dostawcy prądu mogłyby wtedy być znacznie większe niż dziś.