To zły czas dla złota. Podobny do końcówki lat 90., gdy ceny mocno spadały, banki centralne z całego świata pozbywały się kruszcu, a wielu ekonomistów przekonywało, że metal ten będzie w przyszłości odgrywał coraz mniejszą rolę. Ludzie, którzy w 2011 r. kupowali złoto, obawiając się rozpadu strefy euro, mają prawo teraz narzekać na nietrafioną inwestycję. W świecie, w którym wielu gospodarkom zagraża deflacja, metal chroniący przed inflacją nie jest w cenie.
Za wcześnie jednak, by spisywać ten kruszec na straty. Złoto nie jest metalem głupców, bo przecież głupców nie zatrudniają w Ludowym Banku Chin oraz innych instytucjach akumulujących w ostatnich latach ten kruszec. To, co staniało, może przecież jeszcze w długim terminie zdrożeć. Przecena na rynku złota i umacniający się dolar uczą nas jednak czegoś jeszcze. Nie należy wierzyć w apokaliptyczne wizje mówiące o „krachu systemu dolarowego" i „upadku systemu pustego pieniądza". Dolar, słabnąc przez ponad dekadę, sam prowokował różnych rynkowych guru do snucia takich wizji.
Zapominali oni jednak, że osłabienie głównej waluty rezerwowej świata nie kłóciło się ze strategią decydentów z Waszyngtonu. USA, tracące przewagę konkurencyjną, przegrywające z Chinami rywalizację o ekonomiczną palmę pierwszeństwa na świecie, borykające się z narastającym zadłużeniem, odzyskiwały siły w dużej mierze dzięki słabszemu dolarowi. Tak jak Japonia próbuje ją teraz odzyskać dzięki słabnącemu jenowi, a Chiny budowały przez wiele lat swoją potęgę na słabym juanie. W świecie alchemii banków centralnych prawdziwe złoto traci na znaczeniu.