Prof. Adam Glapiński, prezes NBP, wykorzystał czwartkową konferencję prasową jako okazję do ataku na rząd za, jego zdaniem, „najszybsze w historii narastanie długu publicznego”. W tym określeniu jest dużo przesady, ale rządowi koalicji 15 października słusznie dostało się za brak odwagi i chęci do konsolidacji fiskalnej. Z tego powodu deficyt sektora finansów publicznych ma wystrzelić z ok. 6,6 proc. PKB w ubiegłym roku do 6,9 proc. PKB w tym, a w przyszłym sięgnąć 6,5 proc. PKB.
Adam Glapiński „zapomniał” jednak wspomnieć, że uzdrawianie finansów publicznych, którego się domaga, musiałoby polegać na bolesnym dla obywateli podniesieniu podatków, ale także równie bolesnym ograniczeniu wydatków, w tych najbardziej ciążących budżetowi, jak 800+, 13. czy 14. emerytura. Innej drogi po prostu nie ma, bo na tzw. wyrastanie z długu (kiedy rośnie on wolniej od nominalnej PKB), nie ma dużej szansy, gdy inflacja spada.
Jakoś nie usłyszałem też ostrzeżeń, że złożony już do Sejmu przez prezydenta Karola Nawrockiego projekt obniżki podatku dochodowego dla części rodzin zmniejszy dochody państwa, bijąc w finanse publiczne. Podobnie jak obiecywane przez prezydenta podniesienie kwoty wolnej od podatku PIT.
Czytaj więcej
Rada Polityki Pieniężnej obniżyła stopy procentowe o 25 punktów bazowych, w tym stopę referencyjn...
Obecnemu rządowi jednak rzeczywiście należy się krytyka – za brak odwagi w rozwiązywaniu problemów budżetowych. Koalicja 15 października jest w tej sprawie sparaliżowana – jakby rywale z PiS mieli spojrzenie bazyliszka. Kolejne polskie wybory, najpierw prezydenckie, a potem w 2027 r. parlamentarne, układają się w cykl topiący finanse państwa w bagnie partyjnej propagandy wyborczej.