Krzysztof Adam Kowalczyk: Spowiedź motoryzacyjnego troglodyty

Przesiadka Polaków z aut spalinowych do komunikacji publicznej i samochodów elektrycznych to polityczna mission impossible. Przynajmniej na razie.

Publikacja: 20.03.2024 03:00

Nawet niezbyt wielkie miasta toną w samochodowych korkach rano i po południu, gdy naród wraca z prac

Nawet niezbyt wielkie miasta toną w samochodowych korkach rano i po południu, gdy naród wraca z pracy

Foto: Adobe Stock

Z publikowanego dzisiaj przez „Rzeczpospolitą” raportu wynika, że my, Polacy, częściej niż średnio Europejczycy jeździmy do pracy własnym samochodem, choć mamy bliżej. Ba, na urlop pakujemy rodzinę do własnego auta dwa razy częściej niż dwa razy bogatsi Niemcy. I zamiast tłumnie przesiąść się do komunikacji publicznej, chcemy i będziemy kupować jeszcze więcej samochodów. I to spalinowych, bo przesiadki na elektryki nie planujemy.

Czytaj więcej

Polacy uzależnieni od samochodów. Raport o przyszłości polskiej motoryzacji

Transport zbiorowy nie nadąża za rozlewaniem się miast

Łatwo nas hejtować, że jesteśmy antyklimatycznymi troglodytami. Ale nasz motoryzacyjny konserwatyzm ma racjonalne przesłanki. Gdy powrót z pracy komunikacją miejską, a potem koleją trwa dwa razy dłużej niż metrem i autem z położonego blisko centrum parkingu P+R, wybór jest oczywisty. Tak jest w moim przypadku. Obiecuję, że w 100 proc. przesiądę się do zbiorkomu, gdy tylko kolej dostrzeże w takich jak ja nie problem, ale pasażerów, którym warto zapewnić regularne połączenie przynajmniej co 20 minut, a nie jak komu w duszy zagra.

Gdy najtańszy elektryk kosztuje ponad 80 tys. zł, Polak nawet kijem nie da się doń zagnać, bo po prostu nie ma nań (jeszcze) pieniędzy

Jako mieszkaniec przedmieścia w wielkiej aglomeracji i tak jestem w grupie uprzywilejowanej. A przecież rozlewanie się miast na okolice to proces trwający już 30 lat, bo w cenie 50-metrowego mieszkania w metropolii można zbudować dom na taniej działce 15-20 km dalej. Dlatego na mapach migracji wewnątrz kraju czarnymi dziurami zieją nie tylko centra aglomeracji, ale także miast powiatowych, a ich wiejskie lub małomiasteczkowe okolice buzują czerwienią rosnącej populacji. Zbiorkom za tym nie nadąża, bo nikt tego procesu nie planuje ani go nie kontroluje (polska urbanistyka to niestety zimny trup). Własne auto to mus i nawet niezbyt wielkie ośrodki, jak moja rodzinna Ostrołęka, toną w samochodowych korkach rano i po południu, gdy naród wraca z pracy.

Czytaj więcej

Powstrzymać rozlewanie się miast

Samochody elektryczne są wciąż drogie, a tania motoryzacja to w Polsce sprawa polityczna

Samochód już dawno stał się towarem pierwszej potrzeby także na terenach wiejskich, bardziej odległych od miast. Bez niego nie da się tu pracować mimo wysiłków zmierzających do odbudowy linii autobusowych. Dlatego dostęp do możliwie tanich samochodów oraz taniego paliwa, jakim jest w Polsce LPG, to sprawa polityczna. I mimo zabiegów firm dilerskich dotąd nie udało się wprowadzić podatków zniechęcających do sprowadzania przechodzonych kilkunastoletnich aut z Niemiec i Austrii.

W tym tygodniu rząd Donalda Tuska obiecał skasować plany poprzedniego wprowadzenia podatku od posiadania „spaliniaków”. Gdy najtańszy elektryk kosztuje ponad 80 tys. zł, Polak nawet kijem nie da się doń zagnać, bo po prostu nie ma nań (jeszcze) pieniędzy. A w grę wchodzą tu nie tylko możliwości finansowe, ale też naturalny konserwatyzm każący cenić to, co znane, i nieufnie obwąchiwać nowości.

Dlatego tak łatwo populistom podważać nawet najbardziej sensowne idee mające uczynić naszą komunikację i motoryzację bardziej przyjazną dla środowiska. Rewolucyjne zmiany, jakie w tej dziedzinie przeżywamy, wymagają czasu. A przede wszystkim dialogu. Dopóki nie przedstawi się wyborcom naprawdę przekonującej – także finansowo – perspektywy, masowa przesiadka nas, Polaków, do komunikacji publicznej i na elektryki będzie polityczną mission impossible.

Z publikowanego dzisiaj przez „Rzeczpospolitą” raportu wynika, że my, Polacy, częściej niż średnio Europejczycy jeździmy do pracy własnym samochodem, choć mamy bliżej. Ba, na urlop pakujemy rodzinę do własnego auta dwa razy częściej niż dwa razy bogatsi Niemcy. I zamiast tłumnie przesiąść się do komunikacji publicznej, chcemy i będziemy kupować jeszcze więcej samochodów. I to spalinowych, bo przesiadki na elektryki nie planujemy.

Transport zbiorowy nie nadąża za rozlewaniem się miast

Pozostało 87% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację