Aż 1,4 mln wyników wyszukiwania frazy „wojna cenowa” pokazuje wyszukiwarka Google. Lwia część dotyczy ostatniego miesiąca. „Spadki są szokujące: filet z kurczaka – minus 60 proc., ryż – minus 70 proc., herbata – minus 75 proc., parówki – minus 65 proc., wódka – minus 60 proc., czekolada – minus 55 proc., jaja– minus 65 proc.” – wojna cenowa czołowych dyskontów w Polsce rozgrzała do czerwoności także serwis X, zwany niegdyś Twitterem.
Czytaj więcej
Wojnę cenową między dwoma największymi w Polsce sieciami dyskontowymi rozpętały 500+ oraz podatek od sprzedaży detalicznej.
Jak wojna cenowa wpłynie na inflację
Jedni zastanawiają się tam, jak mocno owa „wojna” przyhamuje inflację, inni – z sercem po lewej stronie – wyciągają daleko idące wnioski, że to dowód na to, iż „cała inflacja ostatnich lat była wynikiem chciwości korporacji”. I jedni, i drudzy nie mają racji.
Jak wszyscy konsumenci oczywiście cieszę się, gdy po trzech latach nadmiernej inflacji coś wreszcie tanieje, ale muszę przyznać, że owa wojna cenowa dyskontów ma ograniczony charakter. Sprowadza się do cięcia cen umownego koszyka produktów. Ma udowodnić, np. że słynny koszyk gazety „Fakt” jest w danym dyskoncie tańszy niż u głównego konkurenta i najtańszy w kraju. Tyle że ów koszyk to zaledwie 25 produktów, podczas gdy przeciętny dyskont ma ich na półkach około 1 tys. Cenę takiego koszyka można obniżać na jakiś czas wręcz dowolnie.
Kto finansuje promocje w sklepach
Zresztą dyskonty nie wahają się ciąć – choć nie aż tak radykalnie – większej liczby cen, np. w sklepie promocjami objętych jest 300 na 1000 pozycji towarowych. I nawet jeśli klienci aż 30 proc. towarów kupują w promocji, to pozostałe 70 proc. zakupów ją finansuje. Nie mówiąc już o tym, że sieci handlowe są mistrzami świata w przerzucaniu kosztów promocji na producentów. Bo firmy handlowe nie są fundacjami charytatywnymi, tylko korporacjami i jako takie mają przynosić zyski.