Ciężkie jest życie naszych rodzimych „doktorów zagłady”, którzy nieustannie wieszczą nadciągający kryzys gospodarczy. Kasandryczne przepowiednie, które pojawiają się systematycznie od czasu, gdy do władzy doszedł PiS, uparcie nie chcą się spełnić. Program 500+ miał doprowadzić do ruiny finanse publiczne państwa i wywołać wzrost bierności zawodowej wśród kobiet. Miał nas też czekać wystrzał bezrobocia w wyniku zbyt szybkiego podwyższania płacy minimalnej, a następnie „druga Grecja” wskutek emerytalnego rozdawnictwa (zaniechanie podwyżek wieku emerytalnego, 13. i 14. emerytura), rozbuchanych tarcz antykryzysowych i ostatnio nieodpowiedzialnej obniżki podatków w ramach Polskiego Ładu.

Czytaj więcej

Licytacja wyborcza. Najdroższe pomysły ma PO

Rzeczywistość? Dług publiczny nominalnie rośnie, ale w stosunku do PKB był w ub.r. niższy niż w czasie, gdy PiS przejmował władzę. Oczywiście, w ostatnich latach rządowi pomagała wysoka inflacja, która wywindowała nominalny PKB. Ale produkt realny – tzw. liczony w cenach stałych – też wzrósł nad Wisłą bardziej niż w większości państw UE.

Litania chybionych ostrzeżeń nie mogła mieć innego skutku: dziś w nie nikt nie wierzy. Opozycja, która do niedawna chętnie przyjmowała narrację o nieodpowiedzialnej polityce zjednoczonej prawicy, dzisiaj szansy na wygraną w wyborach upatruje w jej przelicytowaniu. PiS zapowiada kredyt na nieruchomości dla młodych oprocentowany na 2 proc.? To PO oferuje kredyt darmowy. PiS chce zmienić w 2024 r. 500+ w 800+? To PO proponuje, żeby zwaloryzować świadczenie już dziś. A do tego dołożyć jeszcze „babciowe” i obniżyć podatki bardziej niż PiS. Pojawiające się jeszcze tu i ówdzie ostrzeżenia, że to droga ku przepaści, najlepiej recenzuje rynek: od ponad miesiąca złoty szybko się umacnia, co łatwo powiązać z poprawą perspektyw gospodarki.

Czas imposybilizmu, gdy granice polityki gospodarczej wyznaczały kondycja finansów publicznych i karząca ręka zagranicznych inwestorów, gotowych w każdej chwili wycofać kapitał znad Wisły, najwyraźniej się skończyły. Ale czy na pewno? Trudno w to uwierzyć, ale dzisiejsze dobre wyniki polskiej gospodarki częściowo są zwiastunem przyszłych problemów. Wynikają np. ze starzenia się ludności, dzięki czemu niezależnie od okoliczności, trudno w Polsce oczekiwać wzrostu bezrobocia. Strukturalny niedobór pracowników gwarantuje szybki wzrost wynagrodzeń, a to stabilizuje popyt w gospodarce i wpływy do budżetu. Ta równowaga jest jednak krucha i – jak się wydaje – wymaga inflacji stale przewyższającej cel NBP (umocnienie złotego może zresztą być wynikiem przekonania rynku, że i stopy procentowe będą długotrwale wysokie). Oczywiście dzisiaj, gdy inflacja jest dwucyfrowa, nikt nie będzie się martwił tym, że za kilka lat może nadal wynosić 5 proc., a nie 2,5 proc. Ale taki stan rzeczy będzie stopniowo podkopywał konkurencyjność gospodarki i prowadził do redystrybucji dochodu ku relatywnie zamożnym gospodarstwom domowym. To jest scenariusz pełzającego kryzysu. Niestety, po latach nazbyt alarmistycznych recenzji polityki gospodarczej, ta pespektywa mało komu wyda się dziś dramatyczna.