Przed Bożym Narodzeniem 2016 r. Jarosław Kaczyński oznajmił, że jest gotów zaakceptować zmniejszenie tempa wzrostu gospodarczego o 1 pkt proc., jeżeli taka będzie cena za wdrożenie jego wizji Polski. Ekonomiści zaczęli się zastanawiać, o co może chodzić. Przeważała opinia, że o redystrybucję dochodów od „elit" do „przeciętnego Polaka". Dziś wiemy, że chodziło o upolitycznienie gospodarki umożliwiające kupowanie głosów wyborców w celu konsolidacji i utrwalenia władzy.
Wówczas poprawa sytuacji osób słabiej zarabiających uznana została przez dużą część społeczeństwa, w tym znaczną część ekonomistów, za uzasadnioną korektę transformacji. Cztery lata później – też przed świętami – staje się coraz bardziej jasne, że nadrzędną, choć skrywaną, częścią ówczesnej wizji prezesa PiS była Polska poza Unią.
Ignorowane zagrożenie
Mógłbym mieć smutną satysfakcję, że zagrożenie to traktowałem jako realne już trzy lata temu („DGP" z 5.12.2017). Miałbym ją może, gdyby dziś było ono traktowane jako poważne i wysoce prawdopodobne. Biorąc pod uwagę kolosalne, na szczęście ciągle jeszcze potencjalne, negatywne skutki polexitu, mocno niepokojące jest to, że zagrożenie to jest nadal przez większość komentatorów mocno pomniejszane, jeśli nie ignorowane. Jak wytłumaczyć tę niefrasobliwość?
Pierwszym powodem może być pozornie absurdalny timing. Po co wywoływać radykalny wzrost niepewności, gdy i tak jest ona bardzo duża ze względu na pandemię? Po co otwierać nowy front, gdy rząd ma już i tak trudności z zorganizowaniem obrony przed wirusem?
Niestety, z perspektywy wąskiego pragmatyzmu politycznego obecnej władzy stanowisko to wydaje się logiczne. Najbliższe miesiące dają jej szansę na bardziej skuteczne zniechęcanie Polaków do UE. Potem szansa ta znacznie się zmniejszy, bo w miarę ujawniania się kosztów drugiej fali pandemii stanie się jasne, że środki unijne są dużo bardziej potrzebne, niż to się wydaje.