Zmiana pierwsza to stopniowy wzrost publicznych nakładów na ochronę zdrowia do 6 proc. PKB. Dziś jest to znacznie mniej, tylko 4,5 proc. (jeśli doliczyć wydatki prywatne, to nasze łączne nakłady na zdrowie wynoszą nieco ponad 6 proc. PKB – co jest jednym z najniższych wskaźników wśród krajów OECD).
Zmiana druga dotyczy organizacji finansowania – po reformie, która kilkanaście lat temu zabrała uprawnienia ministrowi i przekazała kasom chorych (wersja 1.0), a potem kolejnej, która zabrała uprawnienia kasom chorych i przekazała narodowemu funduszowi (wersja 2.0), oczywiście czas na reformę, które ponownie uprawnienia odda w ręce ministra (wersja 3.0).
Pierwszą zmianę rozumiem i całkowicie popieram. Nie da się zapewnić w Polsce znaczącej poprawy funkcjonowania służby zdrowia bez większych nakładów, a nawet najprostsze porównanie z krajami o zbliżonym do naszego poziomie rozwoju sugeruje, że łączne nakłady na ochronę zdrowia powinny w Polsce wynosić pomiędzy 7 a 9 proc. PKB.
Drugą zmianę uważam za kolejne instytucjonalne zamieszanie, które spowoduje głównie fikcyjny ruch i skutecznie odwróci uwagę od spraw ważniejszych. Natomiast o trzeciej, która jest absolutnie niezbędna, minister w ogóle nie wspomniał.
O jaką zmianę chodzi? Bardzo oczywistą. Współczesna nauka oferuje niemal nieskończone, choć często niewiarygodnie kosztowne, możliwości leczenia. Gdybyśmy chcieli wydawać na zdrowie przeciętnego Polaka choćby tyle, ile wydaje Amerykanin – musielibyśmy przeznaczyć na to 75 proc. naszego PKB. A również w USA można byłoby wydawać znacznie więcej. Słowem, nasze środki na ochronę zdrowia zawsze będą bardzo ograniczone w stosunku do potrzeb, niezależnie od tego, czy 6 proc. naszego ministra uda się osiągnąć czy nie. A skoro tak, to głównym zadaniem systemu finansowania ochrony zdrowia – tak, jak jest w każdym kraju świata – jest wydawanie tych środków w sposób inteligentny, kierowanie ich tam, gdzie dają najlepsze efekty, i unikanie marnotrawstwa.