Resztę czasu będziemy mogli poświęcić na zaspokajanie naszych potrzeb społecznych i duchowych, kontemplację świata i poszukiwanie transcendencji.
Taką sielankową wizję świata kreślił w latach 30. XX wieku John Maynard Keynes. Miała się ona ziścić w ciągu 100 lat, czyli już niedługo. Dziś ta prognoza budzi uśmiech politowania, że jeden z najwybitniejszych ekonomistów minionego wieku był tak naiwny. Nie on jeden. Hipoteza – a często obawa – że maszyny wyręczą człowieka, jest tak stara jak postęp technologiczny. Ale jednoznacznych dowodów na to, że zapotrzebowanie na ludzką pracę maleje z powodu coraz większej automatyzacji produkcji, jak dotąd nie ma.
Jest za to oczywiste, że za sprawą postępu technologicznego rynek pracy się polaryzuje. Dzieje się tak choćby dlatego, że jak zauważyli naukowcy w latach 80. (to tzw. paradoks Moraveca), komputery mogą wyręczać ludzi w pozornie skomplikowanych operacjach logicznych, ale niespecjalnie w najprostszych czynnościach. Dziś wygrywają one z ludźmi w szachy, ale słabo sobie radzą np. z gotowaniem. Stąd automatyzacja i komputeryzacja w największym stopniu zmniejszają zapotrzebowanie na średnio wykwalifikowanych pracowników, podczas gdy prac wymagających bardzo wysokich i bardzo niskich kwalifikacji nie brakuje. Widać to również w Polsce, gdzie szybko rośnie popyt na menedżerów wysokiego szczebla i specjalistów IT, ale jednocześnie firmy mają coraz większe problemy ze znalezieniem pracowników do prostych zadań.
Czarny sen luddystów, którzy u zarania industrializacji niszczyli zagrażające ich bytowi maszyny, ewidentnie się nie ziścił, ale skutki postępu technologicznego dla rynku pracy nie są wcale pozytywne. Wydaje się, że eliminacja klasy średniej potęguje nierówności dochodowe w społeczeństwach. W polskich danych tego jeszcze nie widać, ale na Zachodzie jest to dziś jeden z najbardziej nośnych tematów w sporach ekonomistów i socjologów.