Dzięki trwającej od jesieni hossie warszawski parkiet przestaje być terenem łatwych (bo tanich) polowań na dobre, choć nisko wyceniane spółki. A zapowiadany wysyp debiutów giełdowych sprawi, że zdecydowanie więcej firm będzie wchodziło na parkiet, niż będzie z niego ściąganych.

Ostatni rok nie był pod tym względem udany. Jeszcze dwa lata temu giełdowych debiutów było 30, a spółek zdjętych z parkietu 13. Ale już rok temu powitań było tyle samo, ile pożegnań (po 19). Początek obecnego roku przyniósł już więcej wyjść niż wejść. To skutek tego, że od 2015 r. notowania akcji w Warszawie trwały w marazmie, podczas gdy inne giełdy raźno pięły się w górę, bijąc kolejne rekordy. W rezultacie spółki z GPW były mocno niedowartościowane w porównaniu z notowanymi na innych rynkach. Nic dziwnego więc, że fundusze zalane strumieniem taniej gotówki pompowanej przez czołowe banki centralne mogły przebierać w atrakcyjnych firmach i tanim kosztem ściągać je z GPW. A i głównym akcjonariuszom często nie opłacało się utrzymywać na warszawskim parkiecie firm z małą liczbą akcji w wolnym obrocie.

Teraz okazuje się, że muszą mocno dosładzać swoje oferty, by zachęcić pozostałych akcjonariuszy do sprzedaży akcji. Jeśli do tego dodać zaplanowane na ten tydzień debiuty giełdowe, które przełamują posuchę w IPO (pierwsza oferta publiczna), wiele wskazuje, że minęliśmy punkt zwrotny. Chętnych do IPO powinno przybywać z trzech powodów. Po pierwsze, wyższe wyceny na GPW sprawiają, że debiuty stają się bardziej atrakcyjne dla właścicieli firm. Po drugie, zdecydowanie poprawia się koniunktura gospodarcza w Europie i Polsce, więc perspektywy dla zysków firm są świetne. Po trzecie, na rynku nadal jest sporo taniego pieniądza, ale poszukujące kapitału spółki wiedzą, że w nie tak odległej perspektywie pieniądz zacznie drożeć, a pozyskanie go na giełdzie będzie atrakcyjniejsze niż zaciąganie kredytów bankowych. Dlatego po latach chudych na warszawskim parkiecie można mieć nadzieję na lata tłuste.