Nie szastaliśmy pieniędzmi

- Nikt nie mówi, że rząd ma się zająć np. produkcją samochodów. Ale musimy zdawać sobie sprawę, że sektor prywatny nie zawsze jest gotów budować autostrady czy angażować się w modernizację polskiej energetyki - przekonuje Dariusz Rosati ekonomista i polityk PO

Publikacja: 13.01.2013 18:56

Dariusz Rosati

Dariusz Rosati

Foto: Fotorzepa, Waldemar Kompala Waldemar Kompala

"Rz": Leszek Balcerowicz mówił wywiadzie dla „Rzeczpospolitej" o groźbie wytracania prędkości przez polską gospodarkę. Zarzuca rządowi brak wizji i długofalowej strategii rozwoju w sytuacji starzenia się społeczeństwa, spadku tempa wzrostu efektywności, czy zbyt małej skali inwestycji prywatnych. Czy to trafna diagnoza?

Nie mogę zgodzić się z oceną, że brakuje nam wizji. Jest choćby strategia „Polska 2030" ministra Michała Boniego. Pokazuje wyzwania demograficzne, edukacyjne, zwraca uwagę na konieczność zwiększania innowacyjności gospodarki.

To tylko praca studialna.

Ale pokazuje, że mamy świadomość nowych zagrożeń. Jednak w ciągu ostatnich lat rząd przede wszystkim musiał walczyć z kryzysem i trzymać finanse w ryzach. Skupiał się więc na doraźnych sprawach. W związku z tym nie doczekaliśmy się gruntownych reform rynku pracy, systemu finansów publicznych, opieki zdrowotnej, sądownictwa gospodarczego, czy przepisów ułatwiających przedsiębiorczość. W poprzedniej kadencji rząd reformował za wolno. Ale teraz wyraźnie przyspieszył. Może o tym świadczyć decyzja o wydłużeniu i zrównaniu wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn.

Robimy to jako jedni z ostatnich w Europie.

Ale robimy, a to decyzja bardzo kosztowna politycznie.

Trudno pojąć, dlaczego rząd jest w stanie zdobyć się na tak trudną politycznie decyzję, a w tym samym czasie nie radzi sobie z praktycznie bezkosztowymi działaniami, np. ułatwianiem życia przedsiębiorcom czy deregulacją, które wręcz cieszą się poparciem.

Niektóre pomysły deregulacyjne niosą ujemne krótkookresowe skutki budżetowe, co w obecnej sytuacji mogłoby prowadzić do wzrostu deficytu. A my musimy obniżać deficyt i dług publiczny. Ale przyznaję, że to wielka niewykorzystana szansa i w tym zakresie rząd nadal ma wiele do zrobienia. Weźmy choćby pozwolenia na budowę czy uproszczenia podatkowe. Mówi się o nich od dawna. Z pewnymi sprawami nie radzimy sobie od lat i to nie tylko problem obecnego rządu. Przed dekadą mieliśmy komisję ds. odbiurokratyzowania państwa, potem była komisja „Przyjazne Państwo" Palikota, prace zespołu posła Szejnfelda. Wiele rzeczy zrobiono, ale wciąż na tym polu nie widać przełomu.

Być może wynika to także z tego, że Ministerstwo Gospodarki cieszyło się w rządzie specjalną autonomią, co wynikało z układu koalicyjnego. W innej konfiguracji może prace toczyłyby się szybciej, ale koalicja wymaga kompromisów. Faktem też były duże różnice poglądów między Jackiem Rostowskim a Waldemarem Pawlakiem. Minister finansów ma z reguły ostatnie słowo, a uniknięcie przez Polskę recesji na pewno wzmocniło jego pozycję w oczach premiera.

Czy w PO rośnie podział na zwolenników i przeciwników radykalnych reform?

Taki podział zarysował się przed ostatnimi wyborami. Część  środowiska Platformy była zniecierpliwiona brakiem reform. Inni mówili: nie sztuka zrobić reformy i przegrać wybory. Ci drudzy powołują się na losy rządu Jerzego Buzka czy rządu SLD po reformach Hausnera. Ale być może przyczyny upadku tych gabinetów były inne. Są badania, m.in. przeprowadzone przez MFW, które wskazują, że w większości przypadków rządy reformatorskie utrzymują władzę. Standardowym przykładem jest Łotwa, gdzie przeprowadzono wręcz drakońską kurację.

Premier Tusk nigdy nie był entuzjastą reform. „Niektórzy podpowiadali mi (...): stań na stosie, podłóż zapałkę i zrób jakąś bolesną reformę, że wszystkim pójdzie w pięty. To nie jest polityka. Polityka polega na tym, by przeprowadzić to, co trzeba, ale przy akceptacji społecznej" – to jego słowa. I jeszcze te słynne o polityce „ciepłej wody w kranie".

Premier skupia na sobie największą odpowiedzialność. To on odpowiada zarówno za reformy, jak i za przegraną w wyborach. Musi więc zawsze rozważać wszystkie za i przeciw. Jednak po ostatnich wyborach Donald Tusk się zmobilizował i idzie mocno do przodu. W tej kadencji jest zdeterminowany reformować gospodarkę. Podnieśliśmy wiek emerytalny, ograniczyliśmy przywileje emerytalne, m.in. mundurówki. W planach mamy objęcie rolników podatkiem dochodowym, zmianę systemu emerytur rolniczych i górniczych, reformę Karty Nauczyciela. Prowadzimy działania deregulacyjne. To są wszystko rzeczy, do których zachęcali eksperci.

Zmiany mogą zablokować związkowcy. Grożą wielką falą strajków już w lutym.

Nie cofną zmian. Są one niezbędne, choćby w związku z wyzwaniami, o których mówił prof. Balcerowicz. Tu nie ma alternatywy. Jestem rozczarowany postawą związków zawodowych. Mam wrażenie, że reprezentują głównie wąsko pojęte interesy pracowników dużych zakładów z udziałem Skarbu Państwa. A więc wcale nie tych najgorzej sytuowanych. Nie reprezentują interesów bezrobotnych, ani młodych ludzi wchodzących na rynek prac. Nie liczą się z wyzwaniami demograficznymi, nie biorą pod uwagę konieczności zwiększania konkurencyjności polskiej gospodarki. Niedobrze, że zyskują wsparcie PiS. Największa partia opozycyjna w dodatku zapowiada cofnięcie reform, np. wycofanie się z wydłużenia wieku emerytalnego. To byłby wielki błąd.

Czy opóźnienia w reformowaniu gospodarki nie spotęgowały spowolnienia gospodarczego w Polsce?

To efekt głównie czynników zewnętrznych. Nasz podstawowy partner handlowy, strefa euro, weszła w recesję. Zmniejsza się też skala inwestycji publicznych finansowanych ze środków Unii Europejskiej, wygasł efekt inwestycji związanych z Euro 2012. Niestety, do spowolnienia przyczyniła się także nadmiernie restrykcyjna polityka pieniężna. W ubiegłym roku Rada Polityki Pieniężnej powinna bardziej zdecydowanie obniżać stopy procentowe.

Skąd takie jastrzębie nastawienie?

Rada wpadła w pułapkę własnej retoryki. Wcześniej groziła, że podniesie stopy, i w maju 2012 roku to zrobiła, zapewne w obawie o utratę wiarygodności. To był poważny błąd. Już w lipcu mieliśmy prognozy wskazujące na zniżkowe tendencje, jeśli chodzi o inflację, a jednak Rada nie zdecydowała się na obniżkę, bo tym samym przyznałaby się do błędu. Zwlekała aż do listopada, a teraz działa bardzo wolno. To drugi poważny błąd. Już po raz drugi RPP wpędza gospodarkę w poważne spowolnienie gospodarcze. Podobnie było w 2001 roku.

A jednak Donald Tusk mówi, że ten rok nie będzie tak zły, jak sądzą pesymiści. Z kolei Jacek Rostowski przewiduje ożywienie w drugiej połowie roku. Pobożne życzenia? Chcą nam dodać otuchy?

Ale i ja tak uważam. W drugiej połowie roku strefa euro powinna powrócić na ścieżkę wzrostu. Poprawią się wskaźniki optymizmu konsumentów i inwestorów. To odblokuje proces inwestycji i zaciągania kredytów. Do akcji wkroczył wreszcie Europejski Bank Centralny, zapowiadając gotowość skupowania obligacji krajów zadłużonych. Dzięki temu mamy pewność, że żaden kraj w strefie euro nie zbankrutuje, poza Grecją, która już jest de facto bankrutem. To uspokoiło sytuację, przywróciło zaufanie na rynkach.

Poza tym wchodzą w życie rozwiązania instytucjonalne, które mają zapobiec kryzysom w przyszłości – pakt fiskalny, tzw. sześciopak, czy jednolity europejski nadzór bankowy. Dzięki temu nie ma już mowy o możliwym upadku wspólnej waluty.

Gdy wiemy, że nikomu nie grozi niewypłacalność, to można kupować obligacje tych państw, a skoro tak, to te państwa będą miały środku na rozwój. To mechanizm samospełniającej się nadziei, który zadziała w drugiej połowie tego roku.

Czy to już koniec kryzysu?

Na to wygląda. Kryzys trwa już cztery lata, głównie dlatego, że nie podejmowano wiarygodnych działań przywracających zaufanie na rynkach.  Poza tym poziom zadłużenia gospodarstw domowych i przedsiębiorstw był zbyt wysoki. Proces delewarowania ma zawsze skutki recesyjne. Przez ten czas nie było inwestycji modernizacyjnych. Teraz znów ruszą.

Trudno uwierzyć, że zachodnie gospodarki, obciążone wydatkami socjalnymi, wysokimi podatkami i sztywnymi przepisami pracy, ruszą nagle z kopyta.

Wiele krajów europejskich stanie przed koniecznością przebudowy modelu ekonomicznego i społecznego. Będą musiały odejść od zbyt hojnych wydatków socjalnych, zresztą już to robią. Proszę popatrzeć na reformy przeprowadzone w Hiszpanii, we Włoszech, w Grecji czy Wielkiej Brytanii. Ten kierunek reform jest nieunikniony, także we Francji, gdzie prezydent Hollande poczynił wiele nierealistycznych obietnic, z których będzie się stopniowo wycofywać.

W ubiegłym roku dług publiczny, po latach wzrostu, spadł o jeden punkt procentowy w relacji do PKB. Czy Leszek Balcerowicz może już zdjąć swój zegar w centrum Warszawy?

Udało się odwrócić tendencję wzrostową długu kosztem oszczędności, m.in. zamrożenia wynagrodzeń w sferze budżetowej przez trzy lata. Obecnie polska gospodarka cieszy się zaufaniem, więc koszt obsługi zobowiązań spadł i obecny poziom długu nie jest groźny. Ale nie możemy teraz odpuścić. Nie mamy pola manewru, dalej trzeba ograniczać deficyt i dług. Licznik Balcerowicza w tym nie przeszkadza.

Trzeba ostro ciąć deficyt, bo w 2009 roku sobie z nim pofolgowaliśmy. Teraz za to płacimy.

Ale to był właśnie sposób walki z kryzysem. To jest tajemnica zielonej wyspy – wysokie wydatki publiczne. Nie było to jednak szastanie pieniędzmi na prawo i lewo, trafiały one na inwestycje. Skoczyło nam zadłużenie, ale uniknęliśmy recesji. I przeszliśmy kryzys suchą stopą.

Innym sposobem staje się większy interwencjonizm. Rząd rozpoczyna program Inwestycje Polskie, w którym jako zabezpieczenie wykorzysta aktywa spółek skarbu państwa. To kontrowersyjny pomysł.

Rynek nie jest doskonały, uczymy tego na I roku studentów ekonomii. W sytuacji inwestycji o bardzo długim okresie zwrotu i dużym ryzyku, sektor prywatny ich nie podejmie. Czasem więc potrzebna jest jakaś interwencja rządu. Rynki finansowe są nieracjonalne, wrażliwe na plotki, co wynika to z niekompletności informacji. Mogą nie dać pieniędzy. Wtedy musi wkroczyć państwo i zagwarantować jakiś poziom zwrotu. Ryzyko istnieje, ale myślę że warto spróbować.

Dlatego z nadzieją witam takie inicjatywy rządowe, jak program Inwestycje Polskie, czy partnerstwo publiczno-prywatne. Pozwolą podtrzymać wzrost i przetrwać czas, gdy pieniędzy z Unii będzie płynąć mniej.

Leszek Balcerowicz nazwał Inwestycje Polskie „częściowym socjalizmem", „upolitycznieniem gospodarki". Trafnie?

To stereotypowe zarzuty. Balcerowiczowi państwo źle się kojarzy w gospodarce. Jest przy tym dogmatyczny. Niestety, inwestorzy prywatni nie chcą teraz sami budować autostrad i kolei. Nie podejmą też sami budowy elektrowni atomowej.

Program zacznie działać może pod koniec 2013, czyli wówczas, gdy, jak pan przekonuje, powróci ożywienia w gospodarce. Jeśli celem Inwestycji Polskich było przeciwdziałanie spowolnieniu gospodarczemu, to czyż nie jest to działanie spóźnione?

Oczywiście można to było robić rok temu, ale wtedy nie przewidywaliśmy, że strefa euro wpadnie w kolejną recesję i wzrost gospodarczy w Polsce tak spowolni. Wydawało się, że po dołku z 2009 roku Unia wychodzi na prostą. Rok 2012 przyniósł zimny prysznic. Niezdolność liderów europejskich, by się dogadać, kunktatorstwo Niemiec, które długo nie chciały się zgodzić na zmianę podejścia do programów naprawczych i blokowały zmianę polityki EBC – wszystko to doprowadziło do drugiego, choć płytszego, dna kryzysu.

Nie unikniemy też inwestycyjnej dziury w związku z wygaśnięciem obecnej perspektywy unijnej. Na pieniądze z nowej musimy jeszcze poczekać i nie wiadomo, ile ich będzie.

Decyzja o unijnym budżecie zapadnie zapewne w lutym. Jeśli ten termin zostanie dotrzymany, to pozwoli na przyjęcie rozporządzeń wykonawczych i rozpoczęcie wydawania pieniędzy z nowego budżetu. Wtedy opóźnienie będzie niewielkie.

Poza tym unijne pieniądze na inwestycje w Polsce wciąż jeszcze są. Część środków z obecnej perspektywy została zakontraktowana, ale jeszcze nie napłynęły. A w nowej perspektywie będzie co najmniej tyle samo środków. Naprawdę nie ma większego znaczenia, czy będzie to 70 czy 72 mld euro. To i tak są wielkie pieniądze dla Polski.

Program Inwestycji Polskich, mówienie o większej roli państwa, podnoszenie podatków, ograniczanie prywatyzacji jeszcze kilka lat temu wywołałyby oburzenie w PO. Widzi pan ewolucję poglądów na gospodarkę w Platformie?

Rzeczywiście widzę taką zmianę, widać to w wypowiedziach premiera czy ministra finansów. To są inni ludzie niż pięć lat temu, doświadczeni kryzysem i trudnym okresem rządzenia. Zresztą nikt nie mówi oczywiście, że rząd ma się zająć np. produkcją samochodów. Do tego nie wracamy. Ale musimy zdawać sobie sprawę, że sektor prywatny nie zawsze jest gotów budować autostrad, czy angażować się w modernizację polskiej energetyki.

Nie szokuje pana, jak łatwo rząd szasta publicznymi pieniędzmi i przyznając LOT-owi o tak, na początek, 400 mln zł?

Nie powiem, że mi się podoba, ale być może sytuacja wymagała takiego nagłego, awaryjnego działania. Pieniądze można dawać pod warunkiem przyjęcia rzetelnego programu restrukturyzacji, który daje gwarancje, że firma stanie na nogi. Taki plan musi przygotować firma zewnętrzna, a nie sam LOT. Należy się zastanowić, czy nie można było interweniować wcześniej. Firma upada na skutek błędów w zarządzaniu, krótkowzroczności i politycznych nominacji. Tak właśnie jest, gdy przedsiębiorstwo jest rządzone przez państwo i związki zawodowe. Nie mam nic przeciwko, żeby związki broniły praw pracowniczych, ale nie do tego stopnia, by zarżnąć firmę.

Premier Tusk mówi o konieczności debaty wokół wejścia do strefy euro, główne kraje Unii coraz mocniej nas naciskają. Czy rzeczywiście powinniśmy się śpieszyć?

Trzeba przede wszystkim odpowiedzieć na pytanie, czy nam się to opłaca. Z rozmaitych analiz wynika, że tak. Wspólna waluta w Polsce rocznie dodawałaby 1-2 pkt proc. do naszego wzrostu PKB w skali roku. Tyle kosztuje nas więc każdy rok pozostawania poza strefą euro.

Decyzja powinna zapaść na początku 2014, bo wówczas będziemy już wiedzieli, czy niezbędne reformy instytucjonalne wzmacniające strefę euro i dyscyplinę jej członków zostaną w pełni wdrożone. Wtedy realną datą akcesji staje się 2017 rok, nie wcześniej, bo musimy wejść na dwa lata do korytarza ERM2.

Łatwo mówi się o przyjęciu euro, a przecież wcześniej trzeba będzie zmienić konstytucję.

Rzeczywiście, na razie większości konstytucyjnej w tej sprawie nie ma. Koledzy z PiS prawdopodobnie będą blokować, nie przyjmując argumentów merytorycznych i kierując się bardziej emocjami i ideologią fałszywie pojętej suwerenności.

Faktem jest, że złoty okazał się zbawienny. Osłabł, wspierając eksport i pomógł nam przetrwać największy dołek na przełomie 2008 i 2009 roku.

Złoty nam pomógł, ale to nie było nasze działanie. Nie mamy polityki kursowej, kurs jest płynny, kształtuje go rynek. Równie dobrze złoty mógł nas wpędzić w katastrofę, gdyby deprecjacja nie zatrzymała się na poziomie 5 zł wobec euro. Byliśmy wtedy na krawędzi paniki walutowej.

Czy wejście Polski do strefy euro i większa integracja jest koniecznością?

Kryzys wymusza większą integrację. Poszczególne kraje łączą swoje kompetencje budżetowe, finansowe, bankowe, ale nie trzeba od razu stawiać wozu przed koniem i mówić o jakiejś federacji.

Jeśli nie będziemy uczestniczyć w tym procesie, Polsce grozi peryferyzacja. To perspektywa groźna z punktu widzenia naszych narodowych interesów. W razie kolejnego kryzysu kraje strefy euro będą przede wszystkim sobie pomagać, a nie tym spoza eurozony. Jeśli Francja przeforsuje pomysł oddzielnego budżetu strefy euro, to nie czarujmy się, mniej będzie na budżet ogólno-unijny, czyli dla nas.

Nie grozi nam żadna utrata suwerenności, jak niektórzy straszą. Nie następuje ona w sytuacji, gdy godzimy się, w pełni suwerennie i na zasadzie wzajemności, nałożyć pewne ograniczenia na naszą politykę. Przecież każda umowa międzynarodowa oznacza jakieś ograniczenia. Najważniejsze, aby to się nam opłacało. Polska ma zawsze możliwość wystąpienia z UE. Nie ma jednak możliwości, by zachować siłę, bezpieczeństwo, wpływ na wydarzenia, stojąc z boku.

Dariusz Rosati jest profesorem ekonomii, posłem na Sejm Platformy Obywatelskiej. W latach 1995-1997 był ministrem spraw zagranicznych, 1998- 2004 czlonkiem Rady Polityki Piniężnej, a 2004-2009 europosłem. W PRL był działaczem PZPR, następnie związał się z SLD, a w 2009 r. stanął na czele Porozumienia dla Przyszłości skupiającego SdPl i Partię Demokratyczną.

"Rz": Leszek Balcerowicz mówił wywiadzie dla „Rzeczpospolitej" o groźbie wytracania prędkości przez polską gospodarkę. Zarzuca rządowi brak wizji i długofalowej strategii rozwoju w sytuacji starzenia się społeczeństwa, spadku tempa wzrostu efektywności, czy zbyt małej skali inwestycji prywatnych. Czy to trafna diagnoza?

Nie mogę zgodzić się z oceną, że brakuje nam wizji. Jest choćby strategia „Polska 2030" ministra Michała Boniego. Pokazuje wyzwania demograficzne, edukacyjne, zwraca uwagę na konieczność zwiększania innowacyjności gospodarki.

Pozostało 97% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację