Rynek nie jest doskonały, uczymy tego na I roku studentów ekonomii. W sytuacji inwestycji o bardzo długim okresie zwrotu i dużym ryzyku, sektor prywatny ich nie podejmie. Czasem więc potrzebna jest jakaś interwencja rządu. Rynki finansowe są nieracjonalne, wrażliwe na plotki, co wynika to z niekompletności informacji. Mogą nie dać pieniędzy. Wtedy musi wkroczyć państwo i zagwarantować jakiś poziom zwrotu. Ryzyko istnieje, ale myślę że warto spróbować.
Dlatego z nadzieją witam takie inicjatywy rządowe, jak program Inwestycje Polskie, czy partnerstwo publiczno-prywatne. Pozwolą podtrzymać wzrost i przetrwać czas, gdy pieniędzy z Unii będzie płynąć mniej.
Leszek Balcerowicz nazwał Inwestycje Polskie „częściowym socjalizmem", „upolitycznieniem gospodarki". Trafnie?
To stereotypowe zarzuty. Balcerowiczowi państwo źle się kojarzy w gospodarce. Jest przy tym dogmatyczny. Niestety, inwestorzy prywatni nie chcą teraz sami budować autostrad i kolei. Nie podejmą też sami budowy elektrowni atomowej.
Program zacznie działać może pod koniec 2013, czyli wówczas, gdy, jak pan przekonuje, powróci ożywienia w gospodarce. Jeśli celem Inwestycji Polskich było przeciwdziałanie spowolnieniu gospodarczemu, to czyż nie jest to działanie spóźnione?
Oczywiście można to było robić rok temu, ale wtedy nie przewidywaliśmy, że strefa euro wpadnie w kolejną recesję i wzrost gospodarczy w Polsce tak spowolni. Wydawało się, że po dołku z 2009 roku Unia wychodzi na prostą. Rok 2012 przyniósł zimny prysznic. Niezdolność liderów europejskich, by się dogadać, kunktatorstwo Niemiec, które długo nie chciały się zgodzić na zmianę podejścia do programów naprawczych i blokowały zmianę polityki EBC – wszystko to doprowadziło do drugiego, choć płytszego, dna kryzysu.
Nie unikniemy też inwestycyjnej dziury w związku z wygaśnięciem obecnej perspektywy unijnej. Na pieniądze z nowej musimy jeszcze poczekać i nie wiadomo, ile ich będzie.
Decyzja o unijnym budżecie zapadnie zapewne w lutym. Jeśli ten termin zostanie dotrzymany, to pozwoli na przyjęcie rozporządzeń wykonawczych i rozpoczęcie wydawania pieniędzy z nowego budżetu. Wtedy opóźnienie będzie niewielkie.
Poza tym unijne pieniądze na inwestycje w Polsce wciąż jeszcze są. Część środków z obecnej perspektywy została zakontraktowana, ale jeszcze nie napłynęły. A w nowej perspektywie będzie co najmniej tyle samo środków. Naprawdę nie ma większego znaczenia, czy będzie to 70 czy 72 mld euro. To i tak są wielkie pieniądze dla Polski.
Program Inwestycji Polskich, mówienie o większej roli państwa, podnoszenie podatków, ograniczanie prywatyzacji jeszcze kilka lat temu wywołałyby oburzenie w PO. Widzi pan ewolucję poglądów na gospodarkę w Platformie?
Rzeczywiście widzę taką zmianę, widać to w wypowiedziach premiera czy ministra finansów. To są inni ludzie niż pięć lat temu, doświadczeni kryzysem i trudnym okresem rządzenia. Zresztą nikt nie mówi oczywiście, że rząd ma się zająć np. produkcją samochodów. Do tego nie wracamy. Ale musimy zdawać sobie sprawę, że sektor prywatny nie zawsze jest gotów budować autostrad, czy angażować się w modernizację polskiej energetyki.
Nie szokuje pana, jak łatwo rząd szasta publicznymi pieniędzmi i przyznając LOT-owi o tak, na początek, 400 mln zł?
Nie powiem, że mi się podoba, ale być może sytuacja wymagała takiego nagłego, awaryjnego działania. Pieniądze można dawać pod warunkiem przyjęcia rzetelnego programu restrukturyzacji, który daje gwarancje, że firma stanie na nogi. Taki plan musi przygotować firma zewnętrzna, a nie sam LOT. Należy się zastanowić, czy nie można było interweniować wcześniej. Firma upada na skutek błędów w zarządzaniu, krótkowzroczności i politycznych nominacji. Tak właśnie jest, gdy przedsiębiorstwo jest rządzone przez państwo i związki zawodowe. Nie mam nic przeciwko, żeby związki broniły praw pracowniczych, ale nie do tego stopnia, by zarżnąć firmę.
Premier Tusk mówi o konieczności debaty wokół wejścia do strefy euro, główne kraje Unii coraz mocniej nas naciskają. Czy rzeczywiście powinniśmy się śpieszyć?
Trzeba przede wszystkim odpowiedzieć na pytanie, czy nam się to opłaca. Z rozmaitych analiz wynika, że tak. Wspólna waluta w Polsce rocznie dodawałaby 1-2 pkt proc. do naszego wzrostu PKB w skali roku. Tyle kosztuje nas więc każdy rok pozostawania poza strefą euro.
Decyzja powinna zapaść na początku 2014, bo wówczas będziemy już wiedzieli, czy niezbędne reformy instytucjonalne wzmacniające strefę euro i dyscyplinę jej członków zostaną w pełni wdrożone. Wtedy realną datą akcesji staje się 2017 rok, nie wcześniej, bo musimy wejść na dwa lata do korytarza ERM2.
Łatwo mówi się o przyjęciu euro, a przecież wcześniej trzeba będzie zmienić konstytucję.
Rzeczywiście, na razie większości konstytucyjnej w tej sprawie nie ma. Koledzy z PiS prawdopodobnie będą blokować, nie przyjmując argumentów merytorycznych i kierując się bardziej emocjami i ideologią fałszywie pojętej suwerenności.
Faktem jest, że złoty okazał się zbawienny. Osłabł, wspierając eksport i pomógł nam przetrwać największy dołek na przełomie 2008 i 2009 roku.
Złoty nam pomógł, ale to nie było nasze działanie. Nie mamy polityki kursowej, kurs jest płynny, kształtuje go rynek. Równie dobrze złoty mógł nas wpędzić w katastrofę, gdyby deprecjacja nie zatrzymała się na poziomie 5 zł wobec euro. Byliśmy wtedy na krawędzi paniki walutowej.
Czy wejście Polski do strefy euro i większa integracja jest koniecznością?
Kryzys wymusza większą integrację. Poszczególne kraje łączą swoje kompetencje budżetowe, finansowe, bankowe, ale nie trzeba od razu stawiać wozu przed koniem i mówić o jakiejś federacji.
Jeśli nie będziemy uczestniczyć w tym procesie, Polsce grozi peryferyzacja. To perspektywa groźna z punktu widzenia naszych narodowych interesów. W razie kolejnego kryzysu kraje strefy euro będą przede wszystkim sobie pomagać, a nie tym spoza eurozony. Jeśli Francja przeforsuje pomysł oddzielnego budżetu strefy euro, to nie czarujmy się, mniej będzie na budżet ogólno-unijny, czyli dla nas.
Nie grozi nam żadna utrata suwerenności, jak niektórzy straszą. Nie następuje ona w sytuacji, gdy godzimy się, w pełni suwerennie i na zasadzie wzajemności, nałożyć pewne ograniczenia na naszą politykę. Przecież każda umowa międzynarodowa oznacza jakieś ograniczenia. Najważniejsze, aby to się nam opłacało. Polska ma zawsze możliwość wystąpienia z UE. Nie ma jednak możliwości, by zachować siłę, bezpieczeństwo, wpływ na wydarzenia, stojąc z boku.
Dariusz Rosati jest profesorem ekonomii, posłem na Sejm Platformy Obywatelskiej. W latach 1995-1997 był ministrem spraw zagranicznych, 1998- 2004 czlonkiem Rady Polityki Piniężnej, a 2004-2009 europosłem. W PRL był działaczem PZPR, następnie związał się z SLD, a w 2009 r. stanął na czele Porozumienia dla Przyszłości skupiającego SdPl i Partię Demokratyczną.