Większość sądzi, iż przyjęcie euro jest bardziej korzystne dla gospodarki niż ślepe trwanie w izolacji. Ale wejście do strefy przed reformami tylko uzależni Polskę od kredytu, wyssie oszczędności, rozdmucha ceny aktywów, pogłębi deficyt handlowy i może sprowadzić krach finansowy, który na długo pogrąży kraj w stagflacji.
Nie brak głosów ekonomistów, że wejście do strefy euro jest korzystne, nawet za cenę wyższej inflacji i korzyść w postaci mniejszych wahań kursowych. Co ważniejsze, wskazuje się też na redukcję kosztów transakcyjnych i łatwiejszy dostęp do kapitału. Proponuje się, by w kraju ceny wzrosły do poziomu starej Europy w ramach tzw. konwergencji nominalnej. Wszystko po to tylko, by skłonić gnuśnych eurounionistów do mariażu z kolejną aspirantką – Polską.
Niestety, z danymi statystycznymi i opiniami ekonomistów bywa trochę tak jak z bikini. Sugestywne jest to, co odsłania, ale istotne to, co skrywa. Nie warto dyskutować o kosztach społecznych i powszechnej frustracji, jakie realizacja tej strategii przyniosłaby Polsce. Wystarczy tylko zauważyć, iż poziom cen w kraju stanowi ok. 60 proc. średniej UE, w Niemczech zaś blisko 105 proc. Po przystąpieniu możemy zatem oczekiwać co najmniej zbliżonego wzrostu cen. Owa strategia musi chyba zakładać porównywalny wzrost płac?
Bieda z tym, iż nasz kostium skrywa jeszcze coś bardziej ekscytującego i mrocznego. Istota sprawy sprowadza się do wyboru modelu gospodarczego i związanych z tym skutków w dłuższym okresie dla samej gospodarki i społeczeństwa. Albowiem za niskie stopy procentowe w strefie euro pogłębią w kraju dysproporcję między konsumpcją a oszczędnościami, prowadząc do uzależnienia od kredytu i zjawiska histerezy: trwałych złych nawyków nadmiernej konsumpcji i niezdolności do oszczędzania. Dzisiaj stopa oszczędności z dochodu rozporządzalnego w Polsce już spadła do ok. 2,4 proc., gdy jeszcze dekadę temu wynosiła 16 proc. (średnia dla strefy euro 13,8 proc.).
Hiszpania jest tym krajem, który od ponad 30 lat korzystał z taniego kredytu i silnego popytu zagranicy na swoje towary i usługi. Gospodarka żywiła się konsumpcją i boomem mieszkaniowym. Budownictwo wytwarzało do niedawna ok. 18 proc. PKB i tworzyło 12 proc. miejsc pracy – dwa razy więcej niż średnia UE, a wydatki konsumentów napędzały rosnące ceny mieszkań poprzez efekt majątkowy. Bardzo niskie realne stopy w strefie euro nie służyły ograniczeniu rozpasania, ale je tylko pogłębiały. Tak dalece, iż deficyt bieżący osiągnął 10 proc. PKB, gospodarstwa domowe mają wysoki poziom zadłużenia, a stopa oszczędności spadła do 4,6 proc.Takie życie na kredyt ma jednak cenę. Zbyt długie tkwienie przy kroplówce nie wzmacnia, ale osłabia i uzależnia organizm. Kosztem swoistej apatii jest brak reform strukturalnych wczoraj i chęci, może i sił, do podjęcia ich dziś. W ostatniej dekadzie wzrost był wprawdzie niezły (3,7 proc.), ale światowy kryzys kredytowy obniżył go do 2,5 proc. Inflacja skoczyła do 4,2 proc., o 1 pkt proc. więcej niż średnia UE, gdzie wyższe tempo wynika po części z za niskich stóp. Chociaż premier Zapatero chwali się nadwyżką budżetu (2 proc. PKB), ale zapomina, iż jest ona tylko odbiciem długu prywatnego. Nie widzi konieczności reform, marzy o wątpliwej skuteczności impulsie fiskalnym a la Keynes i nie dostrzega, iż wydajność wobec strefy euro obniżyła się o ok. 20 proc. Tani dług bowiem zasilił nieproduktywne sektory i zaaplikował złudne poczucie szczęścia. Dziś Hiszpania stoi przed kryzysem, zapobieżenie któremu wymagałoby wzrostu wydajności lub obniżenia płac